Smutny koniec sagi „Star Wars”. „Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie” - recenzja bez spoilerów
„Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie” już za nami i to koniec sagi „Star Wars”. Pora podsumować, jak J.J. Abrams poradził sobie ponownie na stołku reżysera.
OCENA
W poniższej recenzji „Star Wars: The Rise of Skywalker” unikam spoilerów. Materiał, w którym będę szczegółowo omawiał fabułę filmu, pojawi się w najbliższych dniach.
Wydawało się, że „Star Wars” to nieśmiertelna kura znosząca złote jaja, ale pod wodzą Disneya marka poszła w złym kierunku. W rezultacie tak jak na „Przebudzenie Mocy” wybierałem się pełen nadziei, a na „Ostatniego Jedi” pełen optymizmu, tak zmierzając na seans „Skywalker: Odrodzenie” byłem już pełen obaw.
Siódmy epizod „Star Wars” od J.J. Abramsa to był taki remake oryginalnych „Gwiezdnych wojen”. Z kolei Rian Johnson, pisząc ósmy, podjął wiele… kontrowersyjnych decyzji. Byłem w stanie się z wieloma z nich pogodzić i „The Last Jedi” mi się w zasadzie podobało, ale film skutecznie obrzydzili mi inni fani.
Mimo to do końca wierzyłem, że J.J. Abrams w „Star Wars: The Rise of Skywalker” przywróci serię na właściwe tory.
Nie ma co ukrywać, że tak się niestety nie stało, no ale zacznijmy od pozytywów. Przeskok czasowy pomiędzy filmami okazał się strzałem w dziesiątkę. W pierwszych dwóch trylogiach ten manewr stosowano za każdym razem, dzięki czemu postaci zaś rozwijały się nie tylko w kadrze, ale również poza nim.
J.J. Abrams nie popełnił tu błędu swojego poprzednika i zdecydował się grubą kreską oddzielić dziewiąty epizod od ósmego, momentami wbijając wręcz szpile swojemu koledze po fachu. Pozwoliło to bohaterom dojrzeć i dotrzeć się ze sobą. Nabrali wreszcie rumieńców - ale i tak to zbyt mało, zbyt późno.
Rey, Finn i Poe nie są postaciami, które zapadają w pamięć i nie zapiszą się złotymi zgłoskami w historii kina.
Trójka nowych bohaterów sagi „Star Wars” nie ma charyzmy Luke’a, Lei i Hana. Nowy epizod co prawda nieco ich rozwija i widać, że ci ludzie kilka przygód ze sobą przeżyli - na wstępie żartują i przekomarzają się niczym starzy znajomi, co wcześniej nie było możliwe - ale to nadal takie chodzące archetypy.
W nowym filmie Rey ponownie jest w centrum historii. Po bitwie o Crait szkoli ją Leia, podczas gdy Finn i Poe wykonują kolejne misje dla Ruchu Oporu. Gdy witamy bohaterów po przerwie, status quo się nagle diametralnie zmienia. Dziewczyna, chociaż nie jest pewna siebie i swoich zdolności, wyrusza w podróż.
Początek nowej części sagi „Star Wars” przypomina w pierwszym akcie… „Indianę Jonesa”.
Rey, Poe i Finn poszukują starożytnego artefaktu - takiego typowego MacGuffina. Aby go odnaleźć, odwiedzają kilka różnych planet, których wcześniej nie widzieliśmy na oczy. Co krok daje o sobie znać deus ex machina, a po piętach depczą im żołnierze Najwyższego Porządku. Dużo tu też strzelb Czechowa.
Rey kilkukrotnie ściera się z Kylo Renem, a wynik tych starć nie zawsze jest oczywisty. Wszystko to prowadzi zaś do punktu kulminacyjnego, który po wyjaśnieniu jednej z zagadek, jest niestety już dość przewidywalny. Film jest wewnętrznie spójny, chociaż niezbyt podoba mi się kierunek, w którym podążył.
Mam też już po dziurki w nosie innych bohaterów, którzy chcieli co krok pomagać Rey.
Dziewczyna przecież już nie raz udowodniła, że umie o sobie zadbać. Finn ganiający za nią cały czas był momentami żenujący. W pewnym momencie można było też wyczuć w powietrzu jakiś trójkąt miłosny pomiędzy nimi i Poe Dameronem, ale to był akurat strzał jak kulą w płot i dobrze, że akurat ten wątek przycięto.
W nowym filmie pojawia się też kilka nowych postaci, ale nie zapadają one w pamięć. Chętnie poświęciłbym kilku bohaterów na rzecz czasu dla pozostałych. Zrobiło się tłoczno, ale i tak kosmici jak zwykle zasiedlają przede wszystkim drugi plan. Są niczym NPC-e z gier RPG, podczas gdy gracze kierują ludźmi.
Czasami też lepiej jest gonić króliczka niż go złapać.
Widzowie od czterech lat zastanawiali się, kim tak w zasadzie jest Rey, skąd się wziął Snoke, co się tak naprawdę stało z uczniami Luke’a i jaka jest w tym wszystkim rola zakonu Ren. Rian Johnson te kwestie w „Ostatnim Jedi” zignorował, z kolei J.J. Abrams spróbował przynajmniej część z nich wyjaśnić.
Odpowiedzi na takie pytania niestety rzadko satysfakcjonują i tak też było w tym przypadku. Zdaję sobie sprawę, że „The Last Jedi” zapędził reżysera i scenarzystę kontynuacji w fabularny kozi róg, ale niesmak pozostał. Tym bardziej że ze względu na popełnione wcześniej błędy zabrakło antagonisty na miarę Vadera.
Rian Johnson nie miał pomysłu na Snoke’a i go uśmiercił, a generał Hux to z kolei chodząca karykatura.
Sceny z udziałem tego ostatniego już poprzednio przekraczały granicę autoparodii, aczkolwiek J.J. Abrams znalazł na niego wreszcie niezły pomysł. Kierująca tą postacią motywacja mogła być wiarygodna, ale zabrakło mu czasu ekranowego. Zwrot akcji z nim związany był bardzo przewidywalny, to kolejna zmarnowana szansa.
Z drugiej strony jedyna istotna nowa postać opowiadające się po stronie Najwyższego Porządku, czyli generał Pryde, była z nami za krótko, by wzbudzić emocje - to taki generyczny do bólu łotr. Zarzut o zbyt szybkie przeskakiwanie od sceny do sceny tyczy się w zasadzie większości wątków, które poruszone zostały w filmie.
Lepiej by było, gdyby „The Rise of the Skywalker” podzielono na dwie części, bo film nie pozwala złapać oddechu.
Tak się jednak nie stało, a J.J. Abrams dostał niewdzięczne zadanie domknięcia zbyt wielu istotnych wątków w nieco ponad dwie godziny. Co prawda reżyser tej misji podołał, ale nie sposób powiedzieć, by efekt, jaki uzyskał, był w pełni zadowalający. Na każdy niezły motyw przypadał bowiem jeden zły. Jeśli nie dwa.
Największym zaskoczeniem jest jednak Kylo Ren. Co prawda jego niezaleczony kompleks dziadka trudno brać na poważnie, a symptomatyczne jest, że już na samym początku naprawia swój hełm - ma to symbolizować powrót na ścieżkę, którą podążał wcześniej. Wypada to względnie dobrze… ale tylko na tle innych postaci.
Nie jestem za to zadowolony z powrotu Imperatora.
O tym, że Palpatine pojawi się w jakiejś formie w „Star Wars: The Rise of Skywalker”, wiedzieliśmy już od dawna. Disney nie robił z tego tajemnicy jak z w przypadku cameo Yody w „Ostatnim Jedi”. I tak jak oczywiście nie zdradzę, w jakiej formie objawił się nam mistrz Vadera, tak od początku byłem sceptyczny.
Po seansie podtrzymuję zdanie, że wyciągnięcie tego konkretnego trupa z szafy nie było wcale potrzebne. Nie wierzę też, że planowano taki rozwój historii od początku. Disney podjął jednak taką, a nie inną decyzję i parafrazując Lando Calrissiana: to mi się nie podoba, nie zgadzam się z tym, ale to akceptuję.
A jeśli już przy Lando jesteśmy, to boli to żerowanie na nostalgii fanów w filmie „Skywalker. Odrodzenie”.
Nie dziwi mnie jednak, że twórcy nowych „Gwiezdnych wojen” poszli tą drogą. Muszą sobie zdawać sprawę, że wykreowani przez nich herosi nie zachwycili mas. Nie zostali rozpisani na tyle dobrze, by porwać zarówno stare, jak i nowe pokolenie fanów. Nic więc dziwnego, że J.J. Abrams chciał wrócić do korzeni.
Anonsowany już od dawna w trailerach powrót Lando jednocześnie cieszy i smuci - miło, że się pojawił, ale pustki po Lei, Luke’u i Hanie samodzielnie i tak nie był w stanie zapełnić. Problem w tym, że ze starej gwardii pamiętającej czasy Rebelii poza nim nie pozostał już nikt. A ta nowa - no cóż, jest, jaka jest.
I to dlatego nie pozwolono księżniczce Lei odejść w ciszy.
Zawsze myślałem, że nowa trylogia będzie takim swoistym przekazaniem pochodni nowemu pokoleniu bohaterów. I na to się zapowiadało, gdy w pierwszym nowym filmie żegnaliśmy Hana, a w drugim Luke’a. Z pewnością plan zakładał, że w trzecim uwaga skupi się na Lei, ale te plany zniweczyła śmierć Carrie Fisher.
Aktorka tragicznie zjednoczyła się z Mocą jeszcze przed premierą „Ostatniego Jedi”, ale i tak pojawia się w nowym filmie. Nie jest to jednak cyfrowo odtworzony model - wykorzystano kilka nakręconych wcześniej ujęć. Nie wypadło to najlepiej, aczkolwiek akurat za to reżysera trudno winić.
J.J. Abrams w „The Rise of Skywalker” popełnił jednak błędy, których można było uniknąć.
Fabułę trudno jednak omawiać bez uciekania się do spoilerów, dlatego dziś wolałbym skupić się na technicznej stronie tego widowiska. Niestety wizualnie nowe „Gwiezdne wojny”… nie zachwycają. To tylko i aż poprawne rzemiosło, ale nie było ujęć, które bez końca będę teraz odtwarzał w pamięci. Możliwe, że zmieni się to po drugim seansie.
„The Rise of Skywalker” nie zawodzi za to w warstwie dźwiękowej. Głośniki świdrują trzewia, zwłaszcza przy odgłosach wybuchów, blasterów i mieczy świetlnych. A soundtrack? Dobrą decyzją było postawienie na sprawdzone nuty, ale nic lepszego od „Marszu imperialnego” albo „Duel of the Fates” na nim się nie znajdzie.
„Bo najlepsze piosenki to te, które dobrze już znamy”.
Tak sobie myślę, że ósmy epizod w próżni to niezły film, ale niezbyt dobre „Gwiezdne wojny”. Magią serii od zawsze było to, że w zasadzie uniwersalnie je uwielbiano. Rian Johnson zaś sprawił, że o jego ósmym epizodzie było głośno, ale fabuła krytykowana była bardziej niż Jar Jar Binks w „Mrocznym widmie”.
Kolejny, a zarazem finałowy epizod z tego cyklu miał szansę stać się takim pomostem pomiędzy dwoma obozami fanów. Bardzo chciałem, by ucieszył zarówno osoby rozczarowane ósmym epizodem, jak i widzów, którzy go zaakceptowali. Po seansie jestem jednak przekonany, że tak się nie stanie.
I właśnie dlatego „Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie” to taki „smutny” koniec sagi.
Smutek ogarnia mnie również w wymiarze osobistym. W sercu mam teraz pustkę, bo wreszcie doświadczyłem czegoś, na co czekałem… w zasadzie całe świadome życie. Dalszy ciąg historii Luke’a, Lei i Hana chciałem poznać już dwie dekady temu, gdy jako małolat obejrzałem do końca „Powrót Jedi”.
Bohaterowie żyli ze mną przez kolejne lata za sprawą książek, komiksów oraz gier w ramach „Expanded Universe”, ale Disney po wykupieniu praw do marki „Star Wars” uznał, że te historie to legendy. A szkoda, bo wizja „Nowej Ery Jedi” była znacznie, znacznie lepsza niż to, co zaserwowała nam Myszka Miki.
To nie jest jednak tak, że nowy film kompletnie mi się nie podobał.
Nie przeczę, że były momenty, zwłaszcza pod koniec, gdy zniesmaczony odwracałem od ekranu wzrok, ale było też wiele scen, które chwytały za serce i powodowały szybsze bicie serca. W końcu do tej marki mam ogromny sentyment i podobnie jak Luke w Vaderze i Rey w Benie usilnie doszukuję się w „The Rise of Skywalker” czegoś dobrego.
Film z pewnością można ocenić jako bardzo nierówny i mam nadzieję, że kiedyś pojawi się znacznie dłuższa wersja reżyserska. Nie zmieni ona faktu, że kilka decyzji fabularnych do teraz nie daje mi spokoju, ale możliwe, że dodanie kilku scen uspokoiłoby tempo akcji i poprawiło odbiór scenariusza. Mimo to obraz ten był... lepszy niż się obawiałem.
Wraz z końcem sagi „Star Wars” skończyła się też „era spoilera”.
W ostatnich latach stale towarzyszył mi lęk, że ktoś popsuje mi frajdę z oglądania po raz pierwszy jakiegoś istotnego dla mnie filmu lub serialu albo zdradzi mi zakończenie wyczekiwanej gry wideo. Miniony rok zebrał jednak ogromne żniwo w popkulturze i Hollywood. W ostatnich miesiącach epilogi goniły epilogi.
Oprócz finałowego epizodu sagi „Star Wars” dostaliśmy też zakończenia „Gry o tron” i serii filmów „X-Men” oraz zwieńczenie trzeciej fazy Marvel Cinematic Universe. Po raz pierwszy od kiedy pamiętam na horyzoncie nie ma już żadnego filmu, serialu ani gry takiej rangi, na które bym czekał z wypiekami na twarzy.
Smutne jest też to, że seria „Gwiezdne wojny” straciła bezpowrotnie wielu fanów już przy poprzedniej odsłonie.
Widać dziś wyraźnie, że trylogia sequeli nie była rozpisana przynajmniej w ogólnym zarysie od początku do końca przed pierwszym klapsem „Skywalker: Odrodzenie”. Trochę szkoda, że J.J. Abrams nie kręcił jej samodzielnie, bo pewnych rzeczy z „Ostatniego Jedi” nie dało się już odkręcić.
Chciałbym teraz żywić nadzieję, że „The Rise of Skywalker” pogodzi widzów, ale nie łudzę się, że nowy film przypadnie do gustu wszystkim. Nastroje społeczności cztery i dwa lata temu były znacznie, znacznie lepsze, a chociaż film Riana Johnsona zdobył uznanie krytyków, tak fandom podzielił na pół.
Na szczęście, parafrazując autora „Wiedźmina”, gdy coś się kończy, to coś się zaczyna.
I wcale nie chodzi mi o to, że premiera „Skywalker. Odrodzenie” zbiegła się w czasie z premierą serialu na motywach powieści Andrzeja Sapkowskiego o Geralcie z Rivii - chociaż z pewnością dla nerdów i geeków jest to pewne pocieszenie. Paradoksalnie zniknięcie „Star Wars” z kin może wyjść marce na dobre.
Już raz w historii byliśmy świadkami boomu na „Expanded Universe”. Do tej pory autorom książek, komiksów i twórcom gier z nowego kanonu ręce wiązały filmy. Teraz nowi twórcy będą mogli - hipotetycznie - puścić wodze fantazji. „Gwiezdne wojny” znikną na pewien czas z kin, ale mogą żyć dalej w innym medium.
Pierwsze światełka w tunelu się już zresztą zapaliły.
Niedawno dostaliśmy „Star Wars Jedi: Fallen Order”, czyli pierwszą od lat grę wideo w tym uniwersum stawiającą na historię dla jednego gracza. Wyszły też książki i komiksy, które opowiadają o wydarzeniach po „The Last Jedi”, a Disney zdecydował się je wydać jeszcze przed premierą kolejnego filmu.
Teraz po klapie „Solo” czekamy zaś nie na kolejny kinowy spin-off, a na… seriale. W serwisie Disney+ zadebiutował już naprawdę niezły „The Mandalorian”, a będące jedną z jego twarzy tzw. dziecko bije rekordy popularności. Następne w kolejce są produkcje o młodym Obi-Wanie Kenobim i Cassianie Andorze z „Rogue One”.
Jeśli do tego dodać plotki o animacji, której bohaterką ma być doktor Aphra, czyli postać rodem z komiksów, to nagle może się okazać, że fani „Star Wars”, choć w kinie charakterystycznego dźwięku miecza świetlnego prędko nie usłyszą, nie będą mieli na co narzekać… A ja trzymam za to kciuki.