Można nie lubić Mela Gibsona za to jak odnosi się do Żydów, bądź traktuje kobiety, ale jednego zaprzeczyć się nie da – jest on znakomitym filmowcem, a "Przełęcz ocalonych" tylko to potwierdza.
Cała filmowa przygoda Mela Gibsona jest jedną z najciekawszych jakie widziała Fabryka Snów. Po australijskim przeboju wszech czasów, czyli pierwszym "Mad Maksie", bramy Hollywood stanęły przed nim otworem i niedługo trzeba było czekać aż zawojował cały świat. Z całą serią kasowych przebojów, z "Zabójczą bronią" na czele, Mel Gibson był bodajże największą filmową gwiazdą przełomu lat 80. i 90. Potem, jako jeden z pierwszych aktorów, wydreptał ścieżkę sprzed kamery na stołek reżyserski. I nikt nie spodziewał się, że gwiazdor kina akcji okaże się aż tak dobrym i sprawnym reżyserem. Już drugi wyreżyserowany przez niego film, czyli "Braveheart – Waleczne serce" nie tylko został obsypany Oscarami, ale też zachwycił cały świat rozmachem i poziomem realizacyjnym dowodzącym tego, iż Gibson posiada ponadprzeciętne umiejętności w filmowym fachu.
Później przyszła "Pasja", bądź jak kto woli torture porn z Jezusem. Następnie jeden z ciekawszych filmów akcji XXI wieku, czyli "Apocalypto" rozgrywające się w XVI-wiecznej Ameryce i opisujące zmierzch cywilizacji Majów.
Było to równo 10 lat temu. Przez tę dekadę wydarzyło się całkiem dużo. Gibson przestał grać w dobrych filmach, zaczął popadać w problemy z alkoholem, prawem, uciekać się do przemocy; szerokim echem w mediach odbiły się jego gniewne tyrady przeciwko Żydom oraz sprawa pobicia swojej żony. Wydawać by się mogło, że jego kariera dobiegła końca. Łatka pijaka, antysemity i szalonego damskiego boksera przywarła do niego na stałe. Okazuje się, że jednak Hollywood potrafi zapominać i wybaczać. Chwilę to trwało, ale w końcu Mel powraca ze swoim najnowszym filmem, którym niejako chce chyba odkupić swoje winy.
Szczerze mówiąc, pomimo iż nie pochwalam zachowań Gibsona i sporo przez nie stracił w moich oczach, to nie zmienia to faktu, że nadal go cenię jako aktora, a szczególnie jako reżysera. A "Przełęczą ocalonych" Gibson tylko potwierdza, iż należy do najlepszych twórców filmowych obecnych na rynku.
"Przełęcz ocalonych" opowiada historię szeregowego Desmonda Dossa (świetny Andrew Garfield). Gdy armia amerykańska toczy ciężkie boje z Japończykami o zdobycie wyspy Okinawa, Desmond Doss zgłasza się jako ochotnik do armii, by wyruszyć na front. Szkopuł w tym, że Desmond jest zadeklarowanym pacyfistą i odmawia jakiegokolwiek kontaktu z bronią palną oraz zabijania.
Mamy więc opowieść, która jest typowym samograjem. Niezwykle pomaga jej fakt, że oparta jest na prawdziwych wydarzeniach, a szeregowy Desmond Doss jest prawdziwą postacią i naprawdę dokonał tego, o czym jest mowa w filmie. A są to niebywałe wyczyny, gdyż Doss wyruszył na wojnę nie po to, by zabijać, tylko po to, by ratować życie. I udało mu się tego dokonać! Uratował dziesiątki ludzi (nie patrząc nawet czy to Amerykanin, czy Japończyk) nie dość, że wychodząc z piekła wojny bez większego szwanku, to jeszcze rzeczywiście ani razu nawet nie dotykając broni!
Cieszę się niezmiernie, że taki film powstał. Nawet niekoniecznie dlatego, że jest tak dobry, tylko głównie dlatego, że tego typu opowieści przywracają wiarę w ludzi oraz w to, że są jeszcze wśród nas wybitne jednostki zdolne do niezwykłych czynów.
Doss, pomimo piekła w jakim się znalazł, udowodnił, że nawet w czasach gdy człowieczeństwo zamierało w szaleństwie wojny, śmierci i zniszczenia, to on potrafił znaleźć w sobie empatię, współczucie oraz odwagę, by przeciwstawić się całemu światu, by robić to, w co wierzy. Samo to jest niesłychanie inspirujące i imponujące!
Rolą Gibsona w tym wszystkim było jedynie nadanie tej niezwykłej historii życia Dossa odpowiednich ram. Mel opakował tę opowieść w przepiękną formę. Pierwsza część filmu to klasyczna, niemalże romantyczna opowieść o dzieciństwie, niewinności i miłości, kiedy to Desmond poznaje swoją przyszłą żonę. Trochę schematyczna, ale czyż nie tak wyglądało życie tysięcy ludzi w tamtych czasach?
Następnie pojawia się chyba najciekawsza część filmu, czyli pobyt Desmonda w koszarach, kiedy to jego kompani oraz dowódcy dowiadują się, że ten nie zamierza nawet dotykać broni. Gibson wymieszał tu sprawnie motywy dramatyczne z komediowymi.
A trzeci rozdział tej opowieści to już reżyserska perfekcja, czyli sceny bitewne na przełęczy Hacksaw.
Reżyser nie patyczkuje się z widzem i niemalże od pierwszych ujęć wbija nas w fotel scenami piekła wojny.
Okrzyki bojowe, strzały z dział armatnich, fruwające flaki zabijanych żołnierzy, jęki z przeszywającego bólu konających – wszystko to tworzy imponujący formalnie spektakl przemocy pokazujący bezzens i szaleństwo wojny. I nie jest to tylko puste epatowanie przemocą, tak jak w "Pasji". W "Przełęczy ocalonych" Gibson tworzy z wojennego piekła tło będące kontrastem dla niezwykłej postawy Dossa. Także całość jest koncepcyjnie i technicznie (poszczególne kadry wyglądają jak dzieła sztuki) przemyślanym manifestem wiary oraz siły ludzkiego ducha.
Jest w "Przełęczy ocalonych" coś klasycznie hollywoodzkiego, kilka przesłodzonych obrazków, patetycznych przemów, ale przyznam, że wolę takie opowieści o wojnie, dające nadzieję i odnajdujące w ludziach to, co dobre oraz szukające pozytywów, niż te nasze rodzime, martyrologiczne ciężkie działa armatnie typu "Wołyń". Oczywiście takie filmy również są potrzebne, ale wszyscy wiemy jakim koszmarem jest wojna. Także ja obecnie widzę sens w pokazywniu jej wtedy, gdy - tak jak w przypadku "Przełęczy ocalonych" - jesteśmy w stanie wyciągnąć z tego jakieś wnioski, bądź dowiedzieć się czegoś więcej o nas samych.