REKLAMA

Pomimo upływu lat, popularność „Przyjaciół” nie wygasa. W czym tkwi fenomen kultowego sitcomu?

Przyjaciele” mają już grubo ponad 20 lat. A jednak ten serial wciąż mocno oddziałuje na wyobraźnię współczesnych widzów i zdobywa nowych fanów. 15 kwietnia do pakietu Player+HBO (oraz do pakietu „HBO”) na Playerze dołączą wszystkie sezony kultowego sitcomu. Dlaczego warto je obejrzeć?

przyjaciele player sitcom premiera
REKLAMA

W przypadku sitcomów trudno o bardziej kultową pozycję niż „Przyjaciele”. Ostatni odcinek wyemitowano w maju 2004 roku, ale produkcja do dzisiaj wzbudza żywe emocje wśród widzów odkrywających ją na nowo bądź dopiero się z nią zapoznających. Świadczy o tym chociażby hype przed wyczekiwanym (i odkładanym od dawna przez pandemię) epizodzie specjalnym, w którym ma dojść do ponownego spotkania aktorów wcielających się w główne role. Warto wspomnieć również fakt, że kiedy dwa lata temu serial miał opuścić bibliotekę Netfliksa, platforma zdecydowała się przedłużyć umowę licencyjną, płacąc za nią, bagatela, 100 mln dol. rocznie. W czym tkwi fenomen tej telewizyjnej komedii sytuacyjnej z przełomu wieków i czemu wciąż warto do niej wracać?

REKLAMA

Serial „Przyjaciele” jest zabawny…

Humor to rzecz subiektywna. Dane żarty będą inaczej odbierane przez różne grupy ludzi. Dlatego sarkazm Chandlera, czy roztrzepanie Phoebe nie wszystkich będzie bawić tak samo. W serialu mamy jednak do czynienia z tak wybuchową mieszanką charakterów, że każdy z łatwością znajdzie dowcip, który do niego przemówi. A z pewnością również postać nadającą się do grona jego znajomych. Być może nie chcielibyśmy w niej kogoś tak rozpieszczonego jak Rachel i władczego jak Monica, ale już ktoś tak opiekuńczy jak Joey czy inteligentny jak Ross to zupełnie inna bajka. Zwróćmy jednak uwagę, że ten pierwszy to też ciągle głodny kobieciarz, a drugi jest okropnym nudziarzem (w dodatku nieco toksycznym). Bo, oczywiście, portrety każdego z szóstki tytułowych przyjaciół to sitcomowe evergreeny psychologiczne z jedną, ewentualnie dwiema, mocno wyeksponowanymi cechami. Śledząc uważnie losy protagonistów, wydają się oni mimo wszystko bardziej zniuansowani niż inni bohaterowie, jacy na przestrzeni wielu dekad gościły w gatunku.

Pierwszym co rzuca się w oczy po spojrzeniu na sitcomy jako gatunek, jest ich sztuczność. Formuła komedii sytuacyjnych opiera się bowiem na repetycjach. Bohaterowie utykają w pętli ciągle tych samych wydarzeń, żebyśmy mogli pośmiać się z tego, jak się do nich odnoszą. Oni bez przerwy przepracowują swoje wady, ale nigdy nie osiągają celu, jakim jest wyzbycie się ich. Wszystko po to, aby serial mógł ciągnąć się w nieskończoność, a jednocześnie twórcy mogli przerwać go w dowolnym momencie. I chociaż na początku tak było również w „Przyjaciołach”, z czasem zaczęło się to zmieniać. Na przestrzeni kolejnych sezonów coraz lepiej poznajemy szóstkę postaci i ich przeszłość, przez co zaczynamy doszukiwać się w nich naszych własnych cech charakteru, bądź cech charakteru naszych znajomych. David Crane i Marta Kauffman zdecydowali się na coś, co, z grubsza rzecz ujmując, nie zdarzało się wcześniej w telewizyjnych komediach sytuacyjnych. Pozwolili protagonistom ewoluować.

Bez wątpienia rozwój bohaterów jest jedynie złudzeniem. W końcu nawet kiedy Chandler jest w związku z Monicą, a Joey zakochuje się w Rachel, humor wciąż wynika z eksponowania ich wad i ich swobodnego podejścia do życia. W tych, nawet jeśli tylko pozornych, zmianach tkwi jednak pewien pierwiastek prawdy rozwoju psychologicznego. „Przyjaciele” w jakiś sposób dojrzewają. Rachel przestaje być rozpieszczoną egoistką i w ostatnich sezonach staje się opiekuńczą matką. Znamienne pod tym względem wydają się więc słowa, jakie w jej stronę padają w pilocie serialu:

…bo jest prawdziwy.

„Przyjaciele” funkcjonowali na zupełnie innych zasadach niż popularne w ostatniej dekadzie XX wieku soap opery. „Dynastię” czy „Modę na sukces ” (tak na marginesie też dostępną w Player.pl ) oglądano, aby móc podejrzeć życie bogatych i ich bolączki. W sitcomie dwudziestoparoletni widzowie zamiast wyimaginowanych Carringtonów czy Forresterów mogli zobaczyć samych siebie. Oczywiście pojawiały się wątpliwości. Bo przecież w jaki sposób bohaterów stać na mieszkanie na Manhattanie? Odpowiedź na to pytanie pojawia się w serialu i jeśli ją przyjąć na słowo honoru (a także przymknąć oko na kilka innych nieścisłości) otrzymaliśmy portret całego pokolenia, z wyraźnie zarysowanym krajobrazem wszystkich jego problemów. Łatwo było utożsamiać się z postaciami, gdyż sprawiały one wrażenie tak samo zagubionych jak cała generacja X. A radzili sobie tylko dlatego, że obok mieli kogoś, kto zgodnie ze słowami piosenki, mówił każdemu z nich „I’ll be there for you”.

To właśnie w tym uchwyceniu nastrojów całego pokolenia należy doszukiwać się fenomenu sitcomu. Z dzisiejszej perspektywy można, jak to już się stało, krytykować go za homofobię, transfobię czy body shaming. Ale bez wątpienia jest to zgodne z duchem czasów, w jakich serial powstawał. A jego twórcy, poruszając kolejne tego typu wątki, wykazywali się nie lada odwagą. Poza tym nikt nie krytykuje homoseksualizmu Carol, a reakcje Chandlera na zachowanie transseksualnego ojca odznaczają się realizmem, a nie sztucznością w imię źle pojętej poprawności politycznej. Mało kto zwraca również uwagę, że w kolejnych sezonach dochodziło do wyśmiewania szkodliwych wzorów. Stało się to chociażby za sprawą występu gościnnego Bruce'a Willisa. Ten ekranowy twardziel mógł na wielkim ekranie strzelać do przestępców i rzucać chwytliwymi one-linerami, ale w „Przyjaciołach” pokazał swoje zupełnie inne oblicze. Rozpłakując się w ramionach Rachel dał nam znać, że twardziele też mogą mieć uczucia.

Po bliższym spojrzeniu serial okazuje się bardzo wielowymiarowy i progresywny, chociaż nie tak bardzo jak inne z tamtego okresu. W latach 90. doszło do prawdziwej wojny kulturowej w telewizyjnych komediach sytuacyjnych. Prezydent George H.W. Bush publicznie krytykował portret robiącej karierę samotnej matki w „Murphy Brown”, a gwiazda „Ellen” wyoutowała się jako lesbijka. Mając powyższe na uwadze, „Przyjaciele” wydają się niemal całkowicie apolityczni. Ale to właśnie oni ukształtowali krajobraz sitcomów kolejnych dekad. Razem z „Kronikami Seinfelda” zapoczątkowały trend hangout sitcoms o grupach spędzających ze sobą czas znajomych. To dzięki nim powstała potem „Teoria wielkiego podrywu” czy „Jak poznałem waszą matkę”. Ale żadnemu na razie nie udało się powtórzyć sukcesu „Przyjaciół”. Może dlatego, że są już skierowane do konkretnej grupy odbiorców, albo na pierwszy rzut oka widać, że twórcy próbują podrobić formułę zaproponowaną przez Martę Kauffman i Davida Crane’a?

Każdy z nas jest trochę „Przyjaciółmi”

REKLAMA

Za sprawą serialu pokolenie X otrzymało swój własny głos w telewizji. W kinie zauważono je dopiero dekadę wcześniej przede wszystkim w filmach dla nastolatków sygnowanych nazwiskiem Johna Hughesa. Wraz z premierą sitcomu w 1994 roku ówcześni dwudziestoparolatkowie znaleźli na małym ekranie bohaterów, z którymi mogli się utożsamiać w takim samym stopniu, co w latach 80. z zamkniętymi w kozie uczniami. A problemy poruszane w fabule do dzisiaj zdają się oddziaływać na młodszych widzów. W końcu postacie mierzą się z traumą po wychowaniu w rozbitej rodzinie, byciu ignorowanym przez rodziców, brakiem pracy i kolejnymi rozstaniami. A to tylko wierzchołek góry lodowej. W ich losach z łatwością odnajdziemy coś z własnego życia. Dlatego warto sparafrazować finał „Klubu winowajców”: oglądając „Przyjaciół” można odkryć, że każdy z nas jest po trochę Rachel, Monicą, Phoebe, Joey’em, Chandlerem i Rossem.

„Przyjaciół” obejrzysz w pakiecie „Player + HBO” na Playerze.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA