Resident Evil: The Final Chapter to najlepszy film z serii od 10 lat. Co nie znaczy, że jest dobry
Otwieram szampana. Jako wielki miłośnik gier Resident Evil mam powody do radości. The Final Chapter jest ostatnią odsłoną serii z Milą Jovovich. To mi wystarczyło, aby iść do kina z uśmiechem triumfu.
Będąc graczem wychowanym na serii Resident Evil, moje serce krwawiło za każdym razem, gdy widziałem nowe zwiastuny hollywoodzkich potworków od Paula W.S. Andersona. Jego filmy to zombie z prawdziwego zdarzenia - powinny leżeć głęboko w ziemi, a mimo tego człapią i męczą biednych ludzi.
Resident Evil: The Final Chapter jest reklamowane jako wielkie zwieńczenie serii z Milą Jovovich.
Historia podana w filmie faktycznie ma ręce i nogi. Tym razem zabrakło kiepskiego cliffhangera. Zamiast niego dostaliśmy zaskakująco spójne nawiązanie do pierwszego filmu z 2002 roku. Resident Evil: The Final Chapter stanowi zadziwiająco solidną klamrę, która spina rzeczy, które pozornie spiąć się nie da - wszystkie poprzednie epizody.
Nowe Resident Evil jest nieco pod prąd dotychczasowej wizji Andersona. Mniej tutaj trójwymiarowego efekciarstwa (chociaż akcji jest aż za dużo), więcej za to wyjaśnień, łagodzenia luk narracyjnych z poprzednich filmów oraz prób stworzenia spójnej historii. Z tej perspektywy mogło być o wiele gorzej. Mila Jovovich żegna się z bohaterką Alice bez zbędnej żenady.
Oczywiście Resident Evil: The Final Chapter jako horror nie spisuje się wcale.
W kinowej sali dwa razy podskoczyłem na krześle. Nie miało to jednak nic wspólnego ze strachem, który przeszywa do kości. Przez pierwszą część filmu Paul W.S. Anderson stosuje tanie sztuczki, polegające na bombardowaniu widza potworami nagle pojawiającymi się w kadrze. Najlepiej z głośnym krzykiem, który przeszywa cichą, pogrążoną w skupieniu salę kinową. Widz jest wobec tego bezsilny.
Pomimo odrażających modeli komputerowych przeciwników, Resident Evil: The Final Chapter to kino akcji pełną gębą. Mila Jovovich walczy niczym Neo z Matriksa. Fabuła skupia się wokół ratowania całej planety. Jeden wybuch goni drugi, z kolei główna bohaterka nie ma nawet chwili wytchnienia. Wszystkiemu towarzyszą eksplozje, pościgi, a nawet coś na kształt wielkiej bitwy z katapultami (!) ala Władca Pierścieni. Czego w tym filmie nie ma!
Resident Evil: The Final Chapter to skondensowana pigułka akcji. Dopiero pod koniec film nieco traci na tempie. Na całe szczęście! W przeciwnym przypadku widz poczułby przesyt, a żadna kolejna scena nie robiłaby na nim wrażenia. Nowe Resident Evil o tę niebezpieczną linię tolerancji dla wybuchów i walk się ociera, ale o dziwo jej nie przekracza.
Oczywiście pod względem warsztatu wciąż mamy do czynienia z dnem mułu.
Dialogi są tak puste i patetyczne, że wstyd było mi ich słuchać. Z zażenowaniem kręciłem się w fotelu. Montażysta znowu zażył ciężkie narkotyki przed składaniem filmu, przez co mamy masę poszatkowanych ujęć trwających niewiele ponad sekundę. Momentami wygląda to tak, jak gdyby patrzyło się na stroboskop w remizie.
Co dziwne, w całym tym jarmarcznym rzemiośle jedna scena naprawdę robi wrażenie. Jest nietuzinkowa. Jest eksperymentalna. Jest plastyczną zabawą dźwiękiem i obrazem. Jeżeli zamierzacie obejrzeć The Final Chapter, koniecznie zwróćcie uwagę na pościg głównej bohaterki przez psy z piekła rodem. Na pewno zrozumiecie o co mi chodzi.
Oczywiście ta jedna scena niczego nie zmienia. To tak, jak gdyby położyć wisienkę na pajdzie chleba ze smalcem. Resident Evil: The Final Chapter jest grubo ciosanym filmem akcji dla widzów bez jakichkolwiek oczekiwań. To zdecydowanie najlepsza odsłona od ponad 10 lat. Co nie zmienia faktu, że wciąż mówimy o średniaku do zapomnienia zaraz po wyjściu z kina.
Ode mnie sześć wybuchających zombie na dziesięć.