REKLAMA

Romantyczne kino z dramatyczną historią w tle. "Gang Rosenthala", recenzja sPlay

"Gang Rosenthala" (oryg. "Closer to the Moon") to historia oparta na faktach, mająca swoje źródło w słynnym - przynajmniej w Rumunii - przestępstwie z 1959 roku, czyli obrabowaniu Narodowego Banku Rumunii. Nie mamy jednak tutaj do czynienia z filmem historycznym, a uroczym mariażem fikcji z prawdą. Podkoloryzowana fabuła, akcja rodem z "Gangu Olsena" i (koniec końców) smutna rzeczywistość komunistycznego reżimu - wszystko to trochę przypomina "Grand Budapest Hotel" Wesa Andersona. Najważniejsze jednak jest to, że "Gang Rosenthala" ogląda się jak dobre stare filmy, w których czuć było magię kina.

Romantyczne kino z dramatyczną historią w tle. „Gang Rosenthala”, recenzja sPlay
REKLAMA
REKLAMA

Ta rumuńsko-polsko-włosko-amerykańska produkcja nie należy do szarych, smutnych opowieści o przerażających czasach panowania komunizmu. Nae Caranfil (reżyser) postarał się o to, aby mroki końca lat 50. w Bloku Wschodnim pokazać od tej pozytywnej, ludzkiej strony.

Film stworzony na podstawie historii Gangu Ioanida i jego napadu na Bank Narodowy Rumunii byłby świetną komedią, gdyby nie ponure końcowe losy bohaterów i świadomość tego, że wszystko wydarzyło się na prawdę.

gang rosenthala

To co mnie od początku urzekło w filmie Caranfila to kameralna oprawa, dziwny momentami optymizm bijący z postaci, barwność miejsca akcji (Bukaresztu) oraz sposób narracji, czyli podzielenie opowieści na rozdziały. Pomysł z pewnością do nowych nie należy, ale idealnie pasuje do klimatu produkcji.

Jeżeli chodzi o głównych bohaterów - Gang Rosenthala - to po prostu mamy do czynienia z bandą romantycznych bohaterów, przyjaciół, którym znudziło się dotychczasowe życie, więc postanowili zakończyć je w spektakularny sposób. Jak tego dokonać w komunistycznym kraju, gdzie każdy jest tylko małym trybem w wielkiej maszynie? To proste, okraść bank, zburzyć fundamenty propagandy o idealnym kraju bez przestępczości, gdzie nie ma kapitalistycznych zapędów i chęci bogacenia się czyimś kosztem. Wystarczy do tego dodać odpowiednią kwotę skradzionych pieniędzy, aby zapewnić sobie jedyny słuszny wyrok - śmierć przez rozstrzelanie.

Jakim cudem ta na pierwszy rzut oka przerażająca historia może bawić i nawet w minimalnym stopniu przypominać zmagania nieudaczników z Gangu Olsena? Odpowiedź tkwi w samych bohaterach i ich podejściu do życia.

closer to the moon recenzja

Ich pozytywne nastawienie jest zaraźliwe i potrafi wywołać śmiech przez łzy. Oto bowiem szanowani członkowie partii (choć o żydowskich korzeniach) rzucają w diabły swoje osiągnięcia, prestiż i grają komunistycznym władzom na nosie. Przez krótki czas udaje im się cieszyć wolnością, ale scenariusz ten element zdaje się prawie całkowicie pomijać, ponieważ jest to też wątek najmniej ważny.

Na czym zatem film się skupia? Na decyzjach członków "gangu", ich osobistych powodach zrezygnowania z życia w kraju, o który jeszcze dwadzieścia lat temu walczyli oraz samym rabunku i jego okolicznościach. Szczególnie dramatyczne wydają się losy Alice (Vera Farmiga) - jedynej żeńskiej członkini Gangu Rosenthala. Kobieta w przeciwieństwie do swoich przyjaciół nie zamierzała zostawiać świata zbyt szybko ze względu na swojego syna Mirela (Marcin Walewski). Jej oczywiste, przedstawione wprost powody zmiany decyzji wydają się bardzo naciągane i nie całkiem zrozumiałe dla mnie, ale te mniej oczywiste i ukryte dla widza już tak.

closer-to-the-moon-image06

Specyficzny stosunek do życia członków tytułowego gangu i urokliwa - choć uboga - scenografia powodują, że uśmiech na twarzy podczas seansu pojawia się bardzo często. Statyczne ujęcia, spokojne widoki i osobliwa narracja mogą niektórych znudzić, ale fani starszych filmów powinni czuć się dobrze oglądając dzieło. Perypetie bohaterów bawią podobnie jak w filmie Wesa Andersa.

REKLAMA

Komunistyczni "gangsterzy" śmieją się z własnego losu, kpią z wyroku sądu i gratulują sobie wyroków na sali sądowej. Groteskowe widowisko kończy się dopiero w ostatnich scenach filmu. Nie niszczy to jednak magii historii, która wydarzyła się naprawdę. Nawet jeśli Nae Caranfil mocno ją ubarwił.

"Gang Rosenthala" nie jest najlepszym filmem ostatnich miesięcy i nie jest z pewnością dziełem, które przypadnie do gustu wielu odbiorcom. Jeżeli jednak macie dość wielkich produkcji, głośnych tytułów, a chcecie poznać po prostu ciekawą historię, to znajdźcie jakieś małe kino i spokojnie rozsiądźcie się w fotelu. Zdecydowanie warto.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA