REKLAMA

Oto największe rozczarowania 2015 roku okiem geeka. Nie obyło się bez zgrzytania zębami

Hollywoodzka wytwórnia marzeń została zdominowana przez geeków. Gwiezdne wojny, gigantyczne dinozaury, zamaskowani super-bohaterowie – mam wrażenie, że pod tym względem żyję w jakiejś złotem erze. Podobnie jest z telewizją i produkcjami serialowymi. Do tego nowe komiksy, książki na popularnych licencjach… Chyba nigdy nie było ciekawiej. Niestety, nie wszystko w przeciągu ostatnich 12 miesięcy się udało. Oto największe rozczarowania 2015 roku na mojej prywatnej liście geeka:

Oto największe rozczarowania 2015 roku okiem geeka
REKLAMA
REKLAMA

NAJWIĘKSZE ROZCZAROWANIA 2015 ROKU OKIEM GEEKA:

1. Fantastyczna Czwórka

fantastyczna czwórka

Wokół tej produkcji narosła tak zła atmosfera, że do kina wybrałem się z czystej przekory. Nie chciało mi się wierzyć, że można wyprodukować takiego gniota, jak to przedstawiali pierwsi zachodni recenzenci. Rozsiadłem się wygodnie, pierwsze kilkanaście minut obejrzałem z dużym zainteresowaniem, a potem… Potem rozpoczął się koszmar.

Czym się rozczarowałem: Fantastyczna Czwórka to książkowy przykład tego, jak nie można kręcić filmu. Ta produkcja powinna być puszczana studentom filmówek na całym świecie. Nie trzeba znać się na kinie, aby czuć, jak źle złożony to twór. Jak kolejne sceny nie pasują do siebie. Jak bohaterowie posiadają inne fryzury i kreacje w następujących po sobie ujęciach. Jak przez nieodpowiednie tempo film żmudnie się rozkręca, aby galopować pod sam koniec. Jak po macoszemu wykorzystano licencję na komiksy i zmarnowano wielki potencjał na „tego złego”. Jak tandetne są efekty specjalne i jak nieudane jest to całe przedsięwzięcie.

Prawdziwy koszmar. Szczerze, autentycznie współczuję wszystkim fanom Fantastycznej Czwórki.

2. Muzyka z filmu Star Wars: Przebudzenie Mocy

Star Wars The Force Awakens Finn

Muzyka do Star Wars: The Force Awakens wydaje mi się najmniej charakterystyczna z całej sagi. Niezależnie, czy mówimy o starej trylogii czy prequelach, ścieżka dźwiękowa z filmów była niepowtarzalna i od razu zapadała w pamięć.

Czym się rozczarowałem: Muzyka z Gwiezdnych wojen ma to do siebie, że sama opowiada pewną historię. Kolejne kawałki prowadzą słuchacza w sposób chronologiczny, przypominając o wydarzeniach na wielkim ekranie. Fani kosmicznego uniwersum mogą po prostu zamknąć oczy i wsłuchać się w graną przez Symfonię Londyńską opowieść. Niestety, w przypadku Star Wars: The Force Awakens, tego efektu zabrakło.

Utwory w zdecydowanej większości wydają się nijakie i pozbawione charakteru. Na próżno szukać tutaj niepowtarzalnych kawałków pokroju Duel of the Fates, Across the Stars czy Battle of Heroes. Mam wrażenie, że nowa muzyka jest tylko i wyłącznie tłem. Nie broni się sama i potrzebuje filmu kinowego do pary, aby wzbudzić jakiekolwiek emocje.

3. Jurassic World

jurassic world 1

Najbardziej dochodowy wakacyjny film tego roku umiejętnie grał na sentymencie i emocjach fanów oryginalnego Parku Jurajskiego. W przeciwieństwie do dzieła Spielberga i Williamsa, produkcji wypchanej komputerowymi efektami nie udało się podbić mojego serca. Przepaść względem kultowego oryginału jest ogromna.

Czym się rozczarowałem: Jurassic World nie był filmem tragicznym. Być może wina leży po mojej stronie i to ja się zbyt wiele po tym tworze spodziewałem. Mimo wszystko, bardzo ciężko było mi przełknąć wszystkie nieprawdopodobieństwa, jakie widziałem na ekranie. Kobieta uciekająca w szpilkach przed Tyranozaurem to oczywiście wierzchołek góry lodowej.

„Dobre”, w pewnym sensie wytresowane raptory były największym nieporozumieniem tego filmu. Przy nich nawet wyhodowany w probówce, inteligentny gad wydawał się zupełnie racjonalny. Do tego ostatnie ujęcia, w których raptor i T-Rex łączą siły w walce przeciwko „temu złemu”… Brrr, aż poczułem się nieswojo od tego taniego zagrania. No i do teraz szkoda mi asystentki głównej bohaterki, która miała za zadanie pilnować dwójki dzieciaków. Najbardziej niewdzięczna, niepotrzebna śmierć, jaką ostatnio widziałem.

4. Arrow od CW

arrow 2

Przez pewien okres czasu Arrow zasługiwał na miano mojego ulubionego o zamaskowanych bohaterach. Produkcja stacji CW była znacznie lepsza od plastikowych Agentów TARCZY, łącząc mroczny klimat Batmana z budżetem i możliwościami telewizyjnego programu. Niestety, potem zaczęło się dziać coś bardzo, bardzo złego.

Czym się rozczarowałem: Najnowszym, czwartym sezonem serii. Arrow sięgnął swojego dna już w trakcie trzeciego sezonu. Liczyłem jednak, że świeże otwarcie pozwoli serii na złapanie nowego oddechu. Tak się jednak nie stało. Damian Dhark jest złoczyńcą tak nieprzekonującym, że odpuściłem sobie oglądanie po pierwszych 3 odcinkach. Czytając wasze komentarze na portalach społecznościowych, podjąłem słuszną decyzję.

5. Star Wars: Aftermath

jakku star wars the force awakens

Najważniejsza książka z uniwersum Gwiezdnych wojen całego 2015 roku. Wydana w Polsce pod tytułem Star Wars: Koniec i Początek, publikacja Chucka Wendiga miała otwierać zupełnie nowy rozdział w kosmicznej sadze, a jednocześnie tłumaczyć, co wydarzyło się po zniszczeniu drugiej Gwiazdy Śmierci oraz obaleniu Imperatora. „Miała” to słowo kluczowe.

Czym się rozczarowałem: Star Wars: Aftermath rozczarował mnie na trzech podstawowych płaszczyznach. Po pierwsze, dzieło Wendiga zostało fatalnie napisane. Pełne patetycznych zwrotów, zdań pojedynczych i powtórzeń, było bardzo ciężkie w odbiorze. Nawet z moją znajomością języka angielskiego na poziomie podstawowym.

Drugą kwestią, z którą miałem problem, była usilna promocja środowisk LGBT. Naprawdę nie mam niczego przeciwko mniejszościom seksualnym. Jak sama nazwa jednak wskazuje, są one „mniejszościami”. W książce Wendiga co druga postać to homoseksualista albo lesbijka. Jak gdyby autor dostał do wyrobienia bardzo wysoką normę poprawności obyczajowej. Niestety, Wendig przekroczył tym samym linię autentyczności, spychając swoją publikację w objęcia śmieszności.

Po trzecie w końcu – w tej książce absolutnie nic się nie dzieje. Star Wars: Aftermath to jedna, wielka wydmuszka obliczona na łatwy zysk, z minimalnym wkładem we wspaniałe uniwersum. Nie na to czekali fani Gwiezdnych wojen.

6. Komiks Fight Club 2

fight club 2

Po 9 latach Marla ma dosyć. Kobieta zdaje sobie sprawę, że nie kocha Sebastiana. Ich małżeństwo sypie się w gruzy. Małżonka tęskni za Durdenem. Tęskni za tym Sebastianem, który był chory, nieobliczalny, charyzmatyczny, dziki i niebezpieczny. Ich związek wyjaławia się z każdym dniem. Kobieta postanawia coś z tym zrobić. Nawet, jeżeli miałoby to się odbić na psychicznym zdrowiu swojego partnera.

Czym się rozczarowałem: Zaletą książki, którą udało się odtworzyć w filmie, były wielowymiarowe postacie. Nigdy nie wiedzieliśmy do końca, czego się po nich spodziewać. W ilustrowanej opowieści jest nieco inaczej. Marla została sprowadzona do roli tej złej, tej uciśnionej. Samolubnej i rozczarowanej kobiety, pełniącej rolę kusicielki i niszczycielki. Przyznam, że spodziewałem się po autorze scenariusza czegoś więcej.

To samo tyczy się „nieobecnego” Durdena. W filmie oraz książce persona była niewiadomą. Postać przykuwała do kart książki oraz ekranu telewizora. W „Fight Club 2” tego nie ma. Ot – Sebastian jest dobry. Tyler zły. Czarno – białe kreacje wydają się być zupełnie nie ma miejscu, biorąc pod uwagę wcześniejszą odsłonę. To wręcz zbyt proste i zbyt banalne, jak na Palahniuka.

7. Avengers: Age of Ultron

avengers: age of ultron 4

Mówi się, że gdy coś jest od wszystkiego, w praktyce jest do niczego. Do teraz nie mam pojęcia, jakim filmem miało być Avangers: Age of Ultron. Zabawnym? Poważnym? Tragicznym? Wszystkiego jest tutaj po trochu. Reżyser Whedon żongluje nastrojami jak cyrkowymi piłeczkami, skacząc z narracją po całym globie. Avengersi walczą z Hydrą, walczą z Ultronem, walczą z afrykańskimi przemytnikami, walczą z samymi sobą, znowu walczą z samymi sobą, znowu Ultron…

REKLAMA

Czym się rozczarowałem: Zbyt dużo efekciarstwa, zbyt dużo błysków i wybuchów. O ile walka Iron Mana z Hulkiem czy pierwsze potyczki z Hydrą obserwowałem z szeroko otwartą szczęką, tak podczas końcowych starć byłem już niesamowicie wynudzony. Dookoła latało mnóstwo robotów Ultrona, miasto unosiło się w powietrzu, wszystko wybuchało, ja z kolei chciałem tylko, żeby to się zakończyło. Typowy przerost formy nad treścią.

Avengers: Age of Ultron to dla mnie nic więcej niż fan service, bez żadnej własnej wartości, własnego charakteru i własnego wkładu w filmowo-komiksowe uniwersum. Pomimo plotek o wielkości i ważkości tego projektu, filmu mogłoby w zasadzie nie być. Z perspektywy wielu dni wyczekiwania i mnóstwa minut straconych na delektowaniu się zwiastunami jestem naprawdę rozczarowany. Cała nadzieja w Civil War. Whedonowi jednak już podziękuję.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA