W Hollywood da się zauważyć tendencję do rozkwitu horrorów botanicznych. W tym roku trafiły się aż dwa kasowe filmy, w których roślinki czy natura budzą się i straszą. Jednym z nich jest wspominane w tym numerze Zdarzenie Shyamalana. Drugim natomiast jest ekranizacja bestsellerowej powieści Scotta Smitha Ruiny. Oczywiście żadna z pozycji nie podeszła do tematu w tak zabawny i lekki sposób, jak Roger Corman w Sklepiku z horrorami z 1960 roku. Wszystko zrealizowane zostało na poważnie, ale na szczęście horror Cartera Smitha o klasę przewyższa namiastkę kina grozy, jakim jest Zdarzenie.
Jeff, Amy, Eric oraz Stacy to Amerykanie wspólnie spędzający wakacyjny wypoczynek w Meksyku. Nie martwią się życiem w Stanach i zatapiając się w alkoholu szaleńczo imprezują. W przedostatnim dniu wyprawy poznają Niemca Mathiasa, który przyjechał z Europy wraz ze swoim bratem i jego dziewczyną. Zwierza się młodym ludziom, że wcześniejszego dnia jego kompani wyruszyli zbadać tajemnicze ruiny Majów i do tej pory nie wrócili. Chęć zaczerpnięcia wiedzy o kulturze kraju, w jakim wypoczywają motywuje grupę przyjaciół do odbycia wędrówki do pradawnej świątyni. Wkrótce okaże się, że będą musieli walczyć o swoje własne życie.
Film rozpoczyna się stereotypowo niczym Turistas czy Hostel. Oto Bogu winni Amerykanie znajdują się za granicą i próbują spędzić ostatnie dni wolności z dala od swoich rodzinnych domów. To kolejny horror portretujący ich grzechy z czasów życia studenckiego. Znowu frywolność, pijaństwo oraz swoboda seksualna służą jako elementy do wykreowania obrazu naiwnych nastolatków szukających przygód w obcym kraju. Lecz mimo wszystko, Ruiny nie plasują się obok wymienionych wyżej tytułów. Mimo iż na początku tego nie widać, to Carter Smith wykorzystuje jedynie parę czynników mogących potęgować uczucie strachu u widza. Czystego klonu "porno-gore" zatem nie oczekujcie.
Twórcy postawili na klimat. Dlatego umieszczają głównych bohaterów w sytuacji kryzysowej i zawężają możliwość rozwiązań poprzez izolację. Wcześniej wykorzystano to już m.in. w Pile Wana czy Zejściu Neila Marshalla, choć te kierowały się w stronę klaustrofobicznej i zamkniętej atmosfery. Tutaj, większość scen dzieje się na świeżym powietrzu i przy świetle słonecznym. Zobaczymy jedynie kilka mrocznych fragmentów, kiedy zapada noc lub, gdy bohaterowie wybierają się w podróż, aby zbadać wnętrze ruin. Dodatkowo, nie wiadomo, czym jest tajemnicza siła, która zabija ludzi przebywających na terenie zniszczonej świątyni, co zdecydowanie sprawia, że napięcie stopniowo wzrasta jak w dobrym horrorze. To, co nie udało się Shyamalanowi bez problemu wykonał debiutant.
Wraz z postępem fabularnym odkrywamy jednak prawdziwą naturę horroru. To zgrabne wymieszanie gore z elementami paranoi. Napięcie sięga apogeum zbyt wcześnie. Szokująca i kontrowersyjna scena amputacji stóp za pomocą noża wielkości scyzoryka wprowadza w osłupienie mniej więcej w połowie filmu. Potem kolejne chwyty mające przytrzymać widza w niepokoju nie są aż tak straszne i obrzydliwe. Szczególnie, gdy do akcji wkracza tajemnicza nadprzyrodzona siła w postaci zabójczych pnączy. Nic więc dziwnego, że można go nazwać horrorem botanicznym. Czy was to przestraszy? To pytanie pozostawiam wam do własnego przemyślenia. Według mnie jest to pewne urozmaicenie w tym gatunku, lecz ciężko się do niego przekonać. Podobnie jak w Zdarzeniu wydaje się to być zbyt absurdalne, aby było prawdziwe, ale z drugiej strony to Shyamalan chciał za wszelką cenę utrzymać naturalność swojego obrazu. Carter Smith nie oponował, aby Ruiny miały w sobie element fantastyczny i rozwija go do granic możliwości. Dzięki temu właśnie odczuwa się intensywne odczucie terroru i zagrożenia.
Szkoda tylko, że reżyser nie pobawił się bardziej schematami. Otrzymujemy typowe rozwiązanie jak na horror, dodając przy tym wyjątkowo oklepaną scenę końcową. Podobno książkowy pierwowzór różni się odrobinę od filmu. Nie wiem dokładnie jakie są to elementy, ale twórcą scenariusza jest sam autor powieści. Zna on swoje dzieło najlepiej i doskonale wie, co należało wykorzystać, a co ominąć. Mimo wszystko, obydwoje wykonali kawał solidnej roboty. Do swojego debiutu wybrali aktorów, którzy grają niezwykle naturalnie, a sami nie dopchali na siłę elementów gore. Mimo iż główny motyw jest średni, to realizacja wątków pobocznych stoi na wysokim poziomie. Sławetną scenę amputacji stóp pamiętam do dziś.