REKLAMA

Netflix zrobił serial animowany tak tragiczny, że boję się o jego widzów. „Rzut za trzy” wyprodukowali twórcy „Spider-Man Uniwersum”

Netflix na papierze nie boi się ryzykować przy tworzeniu animacji i często sięga po produkcje odważne, kontrowersyjne i niepoprawne politycznie. Niestety, w praktyce często kończy się na deklaracjach, bo buntowniczy wydźwięk serialów platformy nie prowadzi do niczego konkretnego. Doskonale pokazuje to nowa produkcja zatytułowana „Rzut za trzy”.

rzut za trzy netflix
REKLAMA
REKLAMA

Nie ma wątpliwości, że Netflix jest obecnie najbardziej otwartą na animację platformą VOD. Na każdy sukces pokroju „Miłość, śmierć i roboty” czy „BoJack Horseman” przypada jednak więcej projektów zdecydowanie mniej udanych. Gdybym stwierdził tylko, że „Rzut za trzy” należy do tej drugiej kategorii, to mielibyśmy do czynienia z olbrzymim niedopowiedzeniem. Bo debiutancki serial Bena Hoffmana jest absolutnie najgorszym serialem animowanym, jaki Netflix kiedykolwiek wyprodukował.

Tytuły pokroju „Paradise PD” czy „Big Mouth” zdecydowanie mają swoje problemy i nie do końca dobrze pojmują, na czym powinien polegać odważny i niepokorny humor. Zbyt często mylą bowiem swobodę jak najczęstszego przeklinania na ekranie i obrzydzania swoich widzów z rzeczywistym wpływaniem na ich emocje. Bez przerwy próbują szokować, a przez to stają się do bólu powtarzalne. Oba tytuły potrafią jednak wyrównać te słabości kilkoma interesującymi bohaterami i fabułą, która przynajmniej w teorii zmierza do jakiegoś konkretnego celu.

„Rzut za trzy” to z kolei serial, który nie tylko nie opowiada żadnej historii, ale też jest przerażająco nużący.

Wyobraźcie sobie stereotypowego wujka, który podczas świątecznego obiadu zaczyna opowiadać okropny, zupełnie niezabawny i w swoich oczach mocny dowcip. Po około 10 sekundach jesteście w stanie zgadnąć, jaka będzie jego pointa. Wiecie, że na pewno nikt nie będzie się śmiać, poza oczywiście samym wujkiem. I tak właśnie się dzieje. A potem nagle okazuje się, że ma on w zanadrzu kolejnych dziesięć żartów, które są de facto identyczne jak ten pierwszy. Żaden nie będzie zabawny. A na koniec wyobraźcie sobie, że ten wuj to serial animowany na Netfliksie.

Bo „Rzut za trzy” sprowadza się właśnie do powtarzanych w kółko, przewidywalnych i krzykliwych kawałów, które praktycznie nigdy nie są choćby odrobinę śmieszne. Nie zawsze dlatego, że stoi za nimi fatalny pomysł. Niektóre z nich wydają się w pierwszej chwili całkiem interesujące. Ale ponieważ opowiada je absolutnie nieprzyjemna osoba, która nie rozumie, jak istotna w komedii jest umiejętność zaskakiwania publiki, to nawet te niezłe żarty zostają spalone.

Fabuła nowej animacji kręci się wokół postaci licealnego nauczyciela koszykówki Bena Hopkinsa. To postać całkowicie antypatyczna.

Ben to życiowy nieudacznik, całkowity egoista, choleryk i zarazem syn byłego gracza NBA. Nie ma właściwie żadnych pozytywnych cech i zawsze kieruje się swoim własnym interesem. Co nie jest łatwe, gdy jest się trenerem fatalnej drużyny przegrywającej mecz za meczem. Bohater dostaje jednak od życia szansę na poprawę swojego złego losu, gdy udaje mu się namówić mierzącego dwa metry ucznia do gry w koszykówkę. Oczywiście, jak łatwo domyślić się po opisie z pierwszego zdania, człowiek taki jak Ben Hopkins nie jest zdolny do zmiany na lepsze.

Dlatego pomysł na właściwie każdy odcinek „Rzutu za trzy” (poza jednym wyjątkiem) sprowadza się do tego samego schematu. Najpierw trener Hopkins zaczyna wściekać się z jakiegoś nowego wymuszonego powodu, pojawia się trochę bluzgów mających chyba budzić salwy śmiechu, a potem niezdarnie zawiązany zostaje wymuszony splot wydarzeń, z którym Ben i jego drużyna będą musieli sobie poradzić. Nikt od komediowego serialu niezbyt wysokich lotów nie oczekuje oczywiście skomplikowanej fabuły na miarę filmów Christophera Nolana, ale zawiązanie emocjonalnej więzi z bohaterami „Rzutu za trzy” w wyniku wszystkich tych problemów jest właściwie niemożliwe.

Właściwie wszyscy są okropnymi ludźmi, grającymi ciągle na tych samych komediowych nutach i przeżywających naciągane przygody, które nie prowadzą do niczego konkretnego. A na koniec odcinka cała sytuacja zostaje zresetowana. Jedynie dwa finałowe epizody próbują zbudować choćby fasadę większej historii, ale tego typu próba następuje ze strony twórców zdecydowanie zbyt późno.

rzut za trzy netflix class="wp-image-437506"

Największy szok wzbudza świadomość, że producentami wykonawczymi „Rzutu za trzy” są twórcy takich filmów jak „LEGO Przygoda” i „Spider-Man: Uniwersum”.

Oba powyższe dzieła zdecydowanie lepiej radzą sobie ze wszystkimi aspektami, które w nowym serialu Netfliksa zawodzą. Są zdecydowanie zabawniejsze, nie boją się eksperymentowania z formą wizualną, a przy tym potrafią zbudować interesujący świat pełen postaci godnych zainteresowania widzów. Oczywiście, nie ma najmniejszego sensu porównywanie budżetów hollywoodzkich produkcji i nowego serialu dostępnego na VOD. Rzecz w tym, że „Rzut za trzy” cierpi przede wszystkim z uwagi na absolutnie tragiczny scenariusz.

Od strony aktorskiej można dostrzec tu niemało potencjału. Tylko co z tego, skoro odtwórcy głównych ról pokroju Jake'a Johnsona, Rona Funchesa, Cleo King i Roba Riggle'a dostają do wypowiedzenia dialogi bazujące tylko na prostackiej wulgarności? Pomysłodawcą „Rzutu za trzy” jest kontrowersyjny komik i muzyk country Ben Hoffman, który często bazuje właśnie na szokowaniu swoich odbiorców. Ale trwający 10 odcinków serial naprawdę potrzebuję czegoś więcej niż tylko nieprzerwanego potoku przekleństw.

REKLAMA

Warto, by ktoś zdradził tę prawdę Hoffmanowi i szefom Netfliksa, którzy zdecydowali się dać jego projektowi zielone światło. Z drugiej strony, produkcja cieszy się całkiem dużym zainteresowaniem polskich użytkowników Netfliksa, którzy z jakiegoś powodu kolejny dzień z rzędu sięgają po kolejne odcinki. Więc może firma tak czy inaczej uzna „Rzut za trzy” za prawdziwy slam dunk.

Cały sezon animacji „Rzut za trzy” jest już dostępny do obejrzenia w serwisie Netflix.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA