Kapitalny debiut wypłynął właśnie z wysp brytyjskich. „Saint Maud” to horror, który trafia do kin w burzliwych czasach, ale tak jak i one jest w stanie zostawić po sobie ślad w naszej pamięci.
OCENA
Młoda dziewczyna imieniem Maud (w tej roli znakomita Morfydd Clark) rozpoczyna pracę jako opiekunka chorej na raka kobiety. Szybko okazuje się jednak, że Maud nie chce jedynie ukoić cielesnego bólu swojej podopiecznej, ale też zająć się jej... duszą.
Dawno już nie było tak niejednoznacznego filmu grozy, bo horror to chyba za dużo powiedziane. „Saint Maud” to dzieło bliższe takim dziełom jak „Dziedzictwo. Hereditary” niż standardowym straszakom, w których to co chwila zza rogu wyskakuje przerażający stwór.
Film debiutującej (a debiut to nieprzeciętny) Rose Glass to niepokojące i wciągające widza w trans studium charakteru, w tym wypadku kobiety ogarniętej obsesją wiary i fizycznego kontaktu z Bogiem. Tytułowa Maud (tak naprawdę nazywa się zupełnie inaczej) wiedzie pustelniczy i ascetyczny tryb życia, jest dzięki temu absolutnie poświęcona tylko jednemu celowi - pełnemu zbliżeniu się do Stwórcy, a w swojej umierającej podopiecznej dostrzega szansę, by ten cel w końcu zrealizować.
Jeśli lubujecie się więc w badaniu ludzkiej psychologii, to „Saint Maud” dostarczy wam obfitej pożywki dla szarych komórek, a przy okazji sprowadzi solidne dreszcze na plecach.
Co istotne, Glass nie bawi się w tanie szokowanie, które nawet twórcy ambitniejszych horrorów wrzucają czasem pomiędzy kadry, by jakoś rozruszać napięcie. Nad „Saint Maud” unosi się welon niepokoju, autorka nie spieszy się wcale z odkrywaniem swoich kart, a raczej powoli wciąga nas w otchłań obsesji bohaterki, o której opowiada.
Oczywiście nie jest tak, że „strasznych momentów” nie ma w „Saint Maud” w ogóle, ale są one przemyślane i pojawiają się absolutnie wtedy, gdy są niezbędne. Zresztą i tak w tym wszystkim najbardziej w napięciu trzyma nas sama główna bohaterka, której niewinność miesza się z desperackim oddaniem sprawie, w którą wierzy i to dopiero potrafi być przerażająca mieszanka.
Formalnie „Saint Maud” jest bardzo oszczędny w formie, żeby nie powiedzieć surowy. Ale to tylko nadaje tej opowieści wyrazu.
Połączcie ze sobą „Taksówkarza”, „Nie oglądaj się teraz” i „Babadooka”, a otrzymacie „Saint Maud”.
Przy tym wszystkim autorka stawia przed widzem ciekawe pytania i zagadnienia. Czy wiara w Boga, szczególnie ta fanatyczna, to forma choroby psychicznej? A może bliżej jej do opętania? Najlepsze w tym filmie jest to, że nie dostajemy ostatecznych odpowiedzi, do pewnych wniosków musimy dojść sami, a znakiem prawdziwej sztuki od zawsze jest właśnie pobudzanie do myślenia. Seans obowiązkowy.