Już dziś w kinach nowy film Jana Komasy – „Sala samobójców. Hejter”. Przedpremierowe komentarze na temat filmu głosiły jedno: nasz „Hejter...” to taki polski „Joker”. Jak więc wypada nadwiślańska wersja Arthura Flecka?
OCENA
Kiedy w 2018 roku Jan Komasa kręcił swój nowy film, mógł jedynie podejrzewać, że kilka miesięcy później temat dysproporcji między elitą a masami będzie tak ważnym tematem w światowym kinie. Kończąc zdjęcia w grudniu 2018 roku, nie mógł wiedzieć, że trzy tygodnie później krajem wstrząśnie wiadomość o zamachu na Pawła Adamowicza, która wywoła ogólnonarodową dyskusję o nienawiści. Tym samym nowy film Komasy zdobywa dodatkowe punkty za poruszenie szalenie ważnego i aktualnego tematu. Oczywiście poza punktami za świetnie opowiedzianą historię i kawał mocnego, poruszającego kina.
Czas odłożyć na bok nie najlepsze skojarzenia z „Salą samobójców” z 2011 roku, pierwszą częścią dyptyku Komasy, która próbując dźwignąć trudny temat, poległa w boju, taplając się w banale. Kilka lat później Komasa już jako o wiele bardziej doświadczony reżyser, ze scenarzystą Mateuszem Pacewiczem u boku (duet stworzył razem „Boże Ciało”) podejmuje kolejną próbę wstrząśnięcia widzem poprzez zaangażowany w aktualne problemy film i tym razem osiąga pełny sukces.
Z pierwszą „Salą samobójców” film „Hejter” fabularnie łączy postać Beaty Santorskiej, granej przez Agatę Kuleszę.
Echa przeszłości nie są tu jednak bardzo istotne, stanowią raczej miłe nawiązanie i „fan serwis” w stronę widza zaznajomionego z „jedynką”. Komasa zaczerpnął z niej m.in. motyw scen dziejących się w grze komputerowej, jednak na całe szczęście w „Hejterze” jest ich mniej i pełnią nieco inną rolę – darknetu, w którym bohaterowie omawiają brudne biznesy.
Główny bohater, Tomek Giemza (Maciej Musiałowski), to niezamożny chłopak, który wyrwał się ze wsi, by przyjechać do Warszawy na studia. Krasuccy, przyjaciele rodziny, fundują mu stypendium. Giemzę poznajemy w momencie wyrzuceniu ze studiów prawniczych za plagiat. Chwilę później chłopak słyszy przykre słowa, które wypowiadają o nim Krasuccy. Elita, do której jeszcze niedawno aspirował, teraz go odrzuca.
Giemza rozpoczyna pracę w agencji reklamowej prowadzonej przez Beatę Santorską. Najkrócej mówiąc: zajmuje się tam szczuciem jednych ludzi na drugich za pomocą social mediów. Jest najnowszym odkryciem szefowej, jej złotym chłopcem, któremu kobieta powierza zadania zlecone przez najważniejszego klienta. Mechanizmy, których używa się w agencji są perfidne, jednocześnie nawet osoba średnio zorientowana w mediach społecznościowych wie, że takie rzeczy dzieją się naprawdę.
A film „Sala samobójców. Hejter”, przedstawiając ten wątek tak wiarygodnie, czyni pogodzenie się z myślą o istnieniu takich praktyk jeszcze trudniejszym.
Ów najważniejszy klient zleca agencji Santorskiej zdyskredytowanie, a raczej zniszczenie kandydata na stanowisko prezydenta Warszawy (Paweł Rudnicki grany przez Maciej Stuhra). Machina rusza pełną parą: poszukiwanie słabości polityka, wyciąganie informacji o życiu prywatnym, wyłapywanie kontrowersyjnych wypowiedzi, aż wreszcie gra najmocniejszą kartą – jego poparciem dla polityki prouchodźczej. Tomek Giemza przepada bez reszty w swoim zadaniu, a coraz szybsze tempo sugeruje, że wyplątanie się z sytuacji nie może skończy się inaczej niż tragedią.
Komasa przez dużą część filmu zatrzymuje sekret motywacji swojego głównego bohatera dla siebie. Nie wiemy do końca, do którego momentu jego działania są skalkulowanymi na zemstę czynami, kiedyś zaś wydarzenia dzieją się nie do końca z jego woli. Reżyserowi w uzyskaniu tego efektu doskonale pomaga Maciej Musiałowski. Jego twarz potrafi być nieprzenikniona, by chwilę później rozbłysnąć subtelnym, acz diabolicznym półuśmiechem. Widziałam niedawno pierwszy odcinek serialu „Kod genetycznym” z udziałem Musiałowskiego. Mam wrażenie, że to całkiem inny aktor. W serialu jego bohater jest sztuczny, wykreowany, w filmie – w stu procentach przekonujący.
Jan Komasa doskonale wyczuł czas na zrobienie tego filmu.
Zarówno jeśli chodzi o trendy w światowej kinematografii, jak i nastroje społeczne w kraju. Razem z Mateuszem Pacewiczem stworzył wiarygodną, przez co przejmującą i przerażającą opowieść, obsadzając w niej trafnie dobranych aktorów (zwłaszcza wspomnianego Musiałowskiego). Przy okazji oczywiście dorzucając do swojej filmografii kolejny mocny, ujmujący tytuł.
* Zdjęcie główne: Jarosław Sosiński