Jesteśmy świadkami sytuacji, w której na fali walki o oglądalność dochodzimy o jeden krok za daleko. Duet średnio uzdolnionych - i wzbijam się przy tym stwierdzeniu na szczyty dyplomacji – reprezentantek szeroko pojętego show-biznesu otrzymuje program telewizyjny do poprowadzenia.
O gustach się nie dyskutuje.
Od tego momentu powstrzymam się od ocen zatem i ja. Mniejsza o to, czy twórczość sióstr Godlewskich się komuś podoba, czy nie. Mniejsza o to, czy cokolwiek umieją, czy też nie. Mniejsza o to, czy rzeczony program to prognoza pogody, czy nie. Ale taką właśnie propozycję siostry Godlewskie dostały i jak się dowiadujemy - będą prowadzić program o pogodzie z przymrużeniem oka. Ten zadebiutuje już w Walentynki i będzie emitowany w 4fun Dance codziennie w godzinach 20:00, 21:00 i 23:00. Dodatkowo dowiadujemy się także, że o tej 23:00 to siostry Godlewskie poprowadzą ten program częściowo rozebrane.
Taka decyzja, a chodzi mi tu o powstanie programu w ogóle, a nie częściową nagość prezenterek, oznacza, że kierownictwo stacji 4Fun Dance ucieka się do prymitywnych chwytów pozwalających na zdobycie kilku widzów więcej. Inaczej zatrudnienia dwóch z trzech stąpających po świecie sióstr Godlewskich jako pogodynek interpretować się nie da.
Naga prawda (i nie o zapowiadaną nazwę programu tu idzie) jest wybitnie brutalna. Jasno pokazuje, że nadawcy telewizyjni kierujący swoją ofertę programową do młodzieżowych grup docelowych nie do końca wiedzą, jak poradzić sobie z dominacją internetu wśród wspomnianych. Podejmują więc - czego propozycja 4Fun Dance jest najlepszym dowodem - decyzje niewiele ze zdrowym rozsądkiem mające wspólnego i dokonują transferów ze świata online do świata telewizji. A te, jak wiemy, niekoniecznie muszą okazać się sukcesem.
Internet to nie telewizja.
Nie możemy przecież w tym całym zgiełku zapominać o podstawowej różnicy dzielącej te dwa media. Tak jak w świecie online 100 proc. decyzji o tym, co odbiorca chce obejrzeć podejmuje odbiorca właśnie – tak dokładnie odwrotnie jest w przypadku telewizji. Tam 100 proc. decyzji leży nie po stronie odbiorcy, a dyrektora programowego stacji, którą publika w danym momencie śledzi.
Wiara w sukces sióstr Godlewskich jako telewizyjnych pogodynek ma bardzo wątłe podwaliny. I już nie o nie same w tym wypadku chodzi, a o znacznie szersze zjawisko – nie każdy odnoszący sukcesy w sieci prowadzący (aby do wspólnego mianownika sprowadzić dyskusję), odniesie sukces na srebrnym ekranie. Gdyby tak być miało, to Wardęga i spółka zabijaliby się o względy telewizyjnych magnatów, aby ci ostatni raczyli łaskawie oddać w ich ręce choć kwadrans wypełnionej po brzegi ramówki telewizyjnej.
To działa w obie strony.
Dla jasności, to nie tylko internetowi celebryci mają docelowo pod górkę w świecie telewizji. To samo dotyczy tych, którzy odnosili sukcesy w TV, a następnie uznali, że ich znane nazwisko wystarczy, aby z sukcesem przemierzać kilometry światłowodów. Mniejsza o przykłady, bo pierwsi z brzegu dwaj byli naczelni TVN-owskich Faktów wystarczą – takimi prawami media się rządziły, rządzą i rządzić będą.
Internet po wsze czasy będzie medium odbiorców, zaś telewizja – medium nadawców. Próby złamania tego porządku nie mają prawa skończyć się dobrze dla żadnego ze śmiałków, który zdecyduje się je podjąć.