Swój „Small World” Patryk Vega zapowiadał jako film inny, niż poprzednie. Nie ukrywał też, że całość ma mieć charakter misyjny, a nawet ewangelizacyjny. Dotrzymał słowa.
Gdy ciężarówka z uprowadzoną dziewczynką przekracza granicę z Rosją, Robert (Piotr Adamczyk) – podążający jej śladem policjant i główny bohater filmu „Small World” – traci ją z oczu. Padające z ust matki małej Oli oskarżenia dopełniają poczucia winy: „zdążyłabym, gdybyś mnie nie zatrzymał”. Robert nie zamierza odpuścić: rozpoczyna śledztwo i, współpracując z Interpolem, przez kolejne długie lata poszukuje porwanej. Tropy pojawiają się i urywają, zmuszając policjanta do poszukiwań w kolejnych państwach: po Rosji jest Ukraina, później – Wielka Brytania. Najświeższe ślady zaprowadzą Roberta do Tajlandii.
Nie jest łatwo: Ola dorasta, zmienia się, więc przez długi czas śledczy muszą opierać się na komputerowych wizualizacjach jej dojrzalszej twarzy. Gdy już w końcu udaje się ją odnaleźć, dziewczynka wymyka się i znika. Liczne przerażające doświadczenia odcisnęły na niej swoje piętno. Ola padła bowiem ofiarą szajek handlarzy dziećmi i dziecięcą pornografią; była wykorzystywana i udostępniana szczodrze płacącym pedofilom. Nigdy nie wyzwoliła się spod jarzma traktujących ją jak przedmiot oprawców i zwyrodnialców. Nie znała innego życia. Ba, nie potrafiła sobie go nawet wyobrazić. Po upływie kolejnych kilku lat Robert raz jeszcze odszuka Olę, już 16-letnią (Julia Wieniawa), ale powrót do domu w Polsce będzie graniczył z cudem.
Brzmi jak materiał na przyzwoity thriller. I nie da się ukryć, że są w „Small World” momenty, które skutecznie czerpią z potencjału tej historii, ostatecznie jednak przez zdecydowaną większość czasu widz zmuszony jest wzdychać, zmęczony leniwym i dziurawym jak korpusy rozstrzelanych przez postać Adamczyka wykolejeńców scenariuszem.
Narracja przedstawia Roberta jako łebskiego i solidnego policjanta, rzecz w tym, że wielokrotnie popełnia on absurdalne, rażące, nieprzystające nawet szeregowemu krawężnikowi błędy. Latami podróżuje po świecie, tropiąc zaginioną Olę, tymczasem widzowi sugeruje się, że przez cały ten czas Robert nie zajmuje się niczym innym – co jest niemożliwe choćby z finansowego punktu widzenia. Poza tym co druga scena w filmie pęka w szwach od naciąganych zdarzeń, niekonsekwencji, niezręcznych dialogów i niedorzecznych zachowań postaci. Nie zmienia to jednak faktu, że – mimo wszystko – Robert to bodaj najciekawszy charakter z całego panteonu niedbale nakreślonych bohaterów filmów Patryka Vegi (przynajmniej od czasu pierwszego Pitbulla). Choć kolejne etapy jego transformacji zachodzą poza kadrem (w czasie kilkuletnich przerw w przedstawianej historii), łatwo je kupić. Jest coś ujmującego w gościu, który nie tylko – wzorem wielu podobnych, podupadających moralnie mścicieli – staje się coraz bardziej bezwzględny, ale też, na skutek pewnego dość dyskusyjnego zabiegu, zaczyna widzieć w sobie potwora, brzydzi się sam sobą. Ola staje się jego jedynym i ostatecznym celem. W pewnym sensie utrzymuje go przy życiu.
„Small World” to, zgodnie z zapowiedziami, film zdecydowanie poważniejszy w tonie.
Próżno tu szukać wąsatych dowcipów czy nadmiaru wulgaryzmów. Reżyser ewidentnie chciał opowiedzieć poważną (i ważną, ale o tym później) historię i właśnie w taki sposób starał się do niej podejść.
Jest za to zaskakująco brutalne. Z jednej strony Vega stara się utrzymać przemoc wobec dzieci poza zasięgiem wzroku widza (co jest całkowicie zrozumiałe), z drugiej zaś nie szczędzi obrazów krwawych i makabrycznych. Kamera przygląda się nożowi wbijanemu w gałkę oczną, pochyla się nad parkietem zasłanym dziecięcymi zwłokami z rozprutymi brzuchami, których nóżki łączą się i splatają w symbol pentagramu.
A pentagramów jest w „Small World” sporo. Rzecz w tym, że w nowym filmie Vegi grupa najgroźniejszych i najbardziej bezwzględnych pedofilów i zwyrodnialców to elity, ludzie wpływowi i bogaci. Jakby tego było mało, ich upodobania bezpośrednio wiążą się z oddawaniem czci szatanowi. I tak też na ekranie co i rusz widujemy obrazy czy podobizny diabła, ściany rezydencji służącej bogaczom jako „miejsce uciech” ozdobione są pentagramami i trzema szóstkami, ich liderka przywdziewa maskę kozła, a tajne hasło wstępu do domostwa brzmi „Abaddon”. Wszystkie te wypchane nachalną dosłownością i bezpośredniością sekwencje, zamiast niepokoić, irytują: oto na naszych oczach Patryk Vega osobiście spłyca poruszaną przez siebie tematykę. Handel dziećmi bezpośrednio wiąże z satanizmem, pod który podpina również... aborcję, ostentacyjnie stygmatyzując ją w ostatnim akcie filmu.
To właśnie finał obrazu jest jego najsłabszą stroną.
W ostatnich kilkunastu minutach thriller przekształca się w natchnioną manifestację. Nie zrozumcie mnie źle – nie widzę niczego złego w wykorzystaniu własnego dzieła w celu promowania pewnych przekonań. Rzecz w tym, że łącząc je z tym rodzajem opowieści, Vega nie tylko nieświadomie odziera główny wątek z powagi, strzelając sobie w kolano, ale i uwydatnia swoje największe słabości: jest banalny i dziecięco dosłowny, a w konsekwencji – groteskowy.
Oczywiście, zostaliśmy uprzedzeni. Nasłuchałem się o misji uświadamiającej i ewangelizacji. Członkowie ekipy i obsady ze śmiertelną powagą potwierdzają, że „Small World” można nazwać filmem ważnym, bo porusza temat, o którym trzeba mówić. Jak najbardziej, proceder handlu nieletnimi jest olbrzymim i często pomijanym w dyskursach publicznych problemem. Gdy jednak osadza się go w kontekście diabłów, pentagramów i aborcjonistów, pozbawia się go wagi i wiarygodności. W związku z powyższym myślę, że odebrałbym nowy film Vegi znacznie lepiej, gdyby nie towarzyszyła mu cała ta pompowana przez reżysera otoczka. Filmowiec od dwóch lat zawzięcie przekonuje publikę, że zamierza ją oświecić, przekazać jej coś naprawdę istotnego. Niestety, „Small World” nie przekazuje zupełnie nic, poza deklaratywnym (i dość trywialnym) potępieniem zła.
Nie mogę jednak odmówić filmowi specyficznego, pulpowego uroku, a pełen absurdów scenariusz (którego poszczególne elementy były, zdaniem reżysera, inspirowane rozmowami i autentycznymi wydarzeniami) ma jedną istotną zaletę: nie przynudza. Aktorzy radzą sobie całkiem nieźle (znany jako Arturito z „Domu z papieru” Enrique Arce po raz kolejny udowadnia, że ma niezwykły talent to kreowania postaci powierzchownie sympatycznych, a odpychających zarazem). Piotr Adamczyk – obiekt żartów wielu polskich widzów – wbrew powszechnemu mniemaniu nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Całkiem dobrze wypada też w duecie z Julią Wieniawą, która podołała roli bądź co bądź wymagającej. Co więcej, zarówno ona, jak i Adamczyk wypowiadali swoje dialogi w języku angielskim (nie licząc pierwszych minut filmu, jest on w większości anglojęzyczny) i poradzili sobie z tym wzorowo. Kilka dość nieoczywistych sekwencji przyjąłem z mieszaniną niedowierzania i aprobaty (przyznam też, że z fascynacją i uśmiechem na ustach wspominam scenę, w której uzbrojony w karabin maszynowy Adamczyk dokonał bezwzględnej masakry na wrzeszczących i stłoczonych w jednej z sali bogaczach). Sceny akcji wypadły całkiem przyzwoicie, choć nie jest ich tak wiele, jak można było wnioskować ze zwiastunów.
Gdy wychodziłem z seansu, gdzieś z tyłu czaszki zaświtała mi nieśmiała myśl, że właściwie to całkiem niewiele brakowało, a byłby to umiarkowanie udany seans – i to nawet pomimo obowiązkowej realizacyjnej niechlujności i niezdarnego scenopisarstwa. Szkoda.