Filmy i seriale przejęły E3. Fani „Star Wars” i „Dragon Ball Z” są zachwyceni, ale czy jest się z czego cieszyć?
Rynek gier wideo był przez wiele lat traktowany przez Hollywood po macoszemu. W ostatnich latach wiele się jednak zmieniło, a na toczących się właśnie targach E3 2019 produkcje związane z filmami i serialami budzą największy entuzjazm. Czy słusznie?
W ostatni weekend oficjalnie ruszyło tegoroczne święto branży gier wideo - Electronic Entertainment Expo. Polscy fani ucieszyli się przede wszystkim z licznych nowinek na temat „Cyberpunk 2077”, ale świat poruszyła nie tylko zapowiedź nowej gry od CD Projekt RED. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że tym razem najmocniejsze reakcje są powiązane z produkcjami opartymi na światach znanych nam najbardziej z filmów czy seriali. A tych nie brakuje: „Dragon Ball Z Kakarot”, „Lego Star Wars: The Skywalker Saga”, „Blair Witch” oraz najważniejszy „Star Wars Jedi: Fallen Order”.
Powodów takiego stanu rzeczy jest mnóstwo. To oczywiste, że wielu graczy należy do znacznie szerszego grona konsumentów popkultury. Połączenie różnych segmentów branży rozrywkowej jest niepodważalnym faktem. W przypadku największych marek, takich jak „Gwiezdne wojny” czy „Dragon Ball” nastąpiło zresztą stosunkowo wcześnie, choć z bardzo różnymi efektami końcowymi. Na każde „Jedi Knight: Jedi Outcast” i „Dragon Ball Fighterz” przypada kilka (a w pewnych okresach nawet kilkanaście) gier, na które wstyd było wydać pieniądze.
Szczególnie złą sławą okryły się licencjonowane gry powiązane z jednym konkretnym tytułem, który właśnie debiutował na dużym ekranie. Tego typu produkcje powstawały zwykle w ogromnym pośpiechu i bez wielkiego poważania dla graczy. Miały zarobić na bazie popularności filmu i nic więcej. A przecież bardzo podobną strategię przyjmowali twórcy produkcji na bazie gier wideo, którzy wyjmowali jeden czy dwa aspekty z oryginalnego dzieła i próbowali je na siłę wepchnąć w ramy hollywoodzkiego blockbustera.
Skoro przez lata były takie problemy, to skąd bierze się olbrzymi entuzjazm w związku z najnowszymi zapowiedziami?
Powodów takiego stanu rzeczy jest kilka i wiążą się zarówno ze zmianami na rynku gier, jak i panującą w całej popkulturze nostalgią. Przede wszystkim obecnie bardzo rzadko powstają tytuły licencjonowane, a jeśli już któryś wydawca decyduje się na podobną współpracę z hollywoodzką wytwórnią, to mamy do czynienia z tytułami raczej niszowymi. Mało kto chce mieć na koncie podobną porażkę, zwłaszcza odkąd „Batman: Arkham Asylum” oraz „Wiedźmin 2: Zabójcy królów” rozpoczęli nową epokę w adaptowaniu postaci z filmów, komiksów i książek.
A dzięki coraz częstszym powrotom wielkich marek z lat 80. i 90. na ekrany kin czy do telewizji, zapanowała lepsza koniunktura na tego typu produkcje. Nie byłoby sukcesu „Dragon Ball Fighterz”, gdyby nie pojawienie się serialu „Dragon Ball Super”. Budżety gier „Star Wars” nie byłyby tak olbrzymie, gdyby nie nowa trylogia robiona przez Disneya. Oczywiście, zaufanie EA okazało się niezbyt dobrą wiadomością dla graczy (wystarczy wspomnieć olbrzymie kontrowersje związane ze „Star Wars Battlefront 2”), ale liczą oni, że firma dostała nauczkę. A sygnałem zmian idących w dobrą stronę ma być właśnie „Star Wars Jedi: Fallen Order”.
Nostalgia za dawnymi filmami i serialami to jednak niebezpieczna ścieżka. Hollywood zdążyło się już o tym przekonać.
Potencjał finansowy i artystyczny w przywoływaniu zamierzchłych tytułów jest olbrzymi, ale to samo można powiedzieć o ryzyku. Gracze powinni być znacznie bardziej ostrożni, bo w przeszłości bardzo często dawali się nabrać na piękne słówka i wielkie obietnice. Sława danego filmu czy serialu to najlepszy sposób na przykrycie niedoskonałości i sprawianie wrażenia, że mamy do czynienia z wybitnym dziełem.
Prawda jest jednak taka, że wielcy wydawcy gier w połączeniu z hollywoodzkimi wytwórniami nadal są przede wszystkim zainteresowani wyciąganiem od odbiorców pieniędzy (najlepiej na wszystkie możliwe sposoby). A gracze nadal zbyt często dają się wykorzystać tylko dlatego, że na okładce widzą Goku lub zapalony miecz świetlny.