"Gdy zgłosili się do mnie twórcy programu, od razu powiedziałem: nie". O "LOL-u" opowiada Cezary Pazura
Z okazji premiery 3. sezonu programu „LOL: Kto się śmieje ostatni” porozmawialiśmy z jego prowadzącym - Cezarym Pazurą.
"Lol: Kto się śmieje ostatni" to polska wersja popularnego programu rozrywkowego dostępnego na platformie Amazon Prime Video, będącego lokalną adaptacją międzynarodowego formatu "LOL: Last One Laughing." W roli gospodarza występuje charyzmatyczny i doskonale znany polskiej publiczności aktor i komik Cezary Pazura, który pełni rolę arbitra i komentatora wydarzeń.
Formuła programu jest prosta, ale pełna emocji i komediowego napięcia. Do zamkniętego pomieszczenia na kilka godzin zostaje zaproszonych dziesięciu uznanych polskich artystów. Ich zadanie jest pozornie paradoksalne: mają rozśmieszać się nawzajem, jednocześnie sami nie mogąc się zaśmiać ani uśmiechnąć. Każda reakcja w postaci śmiechu czy choćby wyraźnego chichotu skutkuje ostrzeżeniem, a następnie eliminacją uczestnika. Ostatecznie wygrywa ten, kto wytrzyma do końca, zachowując pokerową twarz, jednocześnie zdobywając uznanie publiczności swoimi dowcipami i pomysłowością. Nagrodą jest 100 tysięcy złotych, które zwycięzca przeznacza na wybraną przez siebie organizację charytatywną.
Program okazał się naprawdę fajną rozrywką, a na Prime Video właśnie wylądowała jego 3. odsłona. Z tej okazji porozmawialiśmy z gospodarzem.
LOL: Kto się śmieje ostatni - sezon 3. Rozmawiamy z Cezarym Pazurą
Konrad Chwast: Pamięta pan, co sprawiło, że zdecydował się pan poprowadzić ten program, kiedy pojawiła się taka propozycja?
Cezary Pazura: Moja przygoda z „LOLem” jest dość przewrotna, bo kiedy zgłosili się do mnie twórcy programu z propozycją show komediowego, to od razu powiedziałem: „nie”.
Byłem wtedy już na takim etapie życia, że wyrzekłem się komedii. Miałem jej dość. W teatrze i teatrze telewizji szukam repertuaru klasycznego. Zresztą poza jedną rolą komediową w serialu, już też nie przyjmuję ról komediowych.
To dlaczego zdecydował się pan wziąć akurat „LOLa”?
Zawsze najważniejsze jest, czy ktoś, kto ma dobry pomysł, umie nim zarazić. A poza tym, sam pomysł wydawał mi się bardzo prosty, a wszystko co proste, jest genialne.
„LOL” tak naprawdę zasadza się na tym, co jest częścią warsztatu aktora, czyli umiejętność nieroześmiania się, czy to na planie filmu, czy w teatrze. W czasie naszej pracy jest wiele takich momentów, kiedy musimy walczyć ze sobą, żeby nie wyjść z roli i po prostu się nie „zgotować”, jak to się mówi w aktorskim żargonie. Zwłaszcza, że sami aktorzy często rozśmieszają się zza kamery. Zresztą dotyczy to nie tylko aktorów, bo przecież wiele jest w życiu takich momentów, kiedy trzeba zachować powagę. Pamiętam ze swoich szkolnych czasów, że wszystko było takie poważne – uczniowie stali równo, wszyscy byliśmy tak samo ubrani, mieliśmy takie same kołnierzyki. A ja byłem klasowym pajacem, który próbował koleżanki i kolegów rozbawić.
„LOL” jest właśnie takim programem, który z tych sytuacji z życia robi show i to zupełnie na serio.
Czyli prostota pomysłu pana przekonała?
Żeby zobaczyć, o co w ogóle chodzi, obejrzałem inne wersje tego programu, chyba australijską i niemiecką. I one mnie nie przekonały.
Coś konkretnego panu nie odpowiadało?
Pomyślałem wtedy, że to nie jest moje poczucie humoru. Ja wychowałem się na Monty Pythonie i na polskich komediach, na naszych żartach, na „Karierze Nikodema Dyzmy”, na „Poszukiwany, poszukiwana”. I te zagraniczne wersje nie trafiły do mnie. Producent jednak przekonywał mnie, że w polskiej edycji będziemy szukać swojej drogi.
Z jednej strony połechtało to moją ambicję. Jakoś tak moje życie się układa, że zawsze biorę udział w czymś, co jest pierwsze. I miałem wrażenie, że to może coś, co naprawdę będzie się ludziom podobało. Zrobić dzisiaj cokolwiek jest bardzo łatwo, ale wziąć udział w czymś, co przy okazji jest dobre i chętnie oglądane, to już trudniejsza rzecz. Zresztą twórcy „LOLa” zawiesili poprzeczkę bardzo wysoko, ustalając, że pewnych rzeczy nie dotykamy, czy nie pomagamy sobie sztucznymi podpórkami.
Co ma pan na myśli mówiąc o podpórkach?
Chodzi między innymi o wulgaryzmy. Ja tego unikam. Kiedyś w trakcie „Kabaretu na żywo” zobaczyłem, że jedna grupa komediowa poszła właśnie w bardzo wulgarnym kierunku. Zwróciłem im uwagę, że nie tak się umawialiśmy, że mieli robić inny skecz. Oni się uparli, więc ja powiedziałem wprost, że w takiej sytuacji nie wychodzę na scenę.
Zresztą ja bardzo rzadko zatrzymuję się na kabaretach w trakcie podróży po kanałach telewizyjnych. Tam zrobiła się straszna sieczka. Mówię o tych kabaretowych produkcyjniakach. Patrzę też czasem na występy stand-uperów. Jasne, że niektórzy są wybitni, ale zdarzają się i tacy, którzy nie mają nic więcej do zaoferowania poza wulgaryzmami. Ja bym się nigdy nie porwał na to, żeby wyjść przed widownię z tak marną liczbą puent. Tak jakby twórca mówił do swojego widza: śmiej się, bo właśnie powiedziałem słowo na „d” albo słowo na „k”.
A przecież komedia ma znamiona sztuki. To sztuka kabaretowa, sztuka wygłupu, ale sztuka.
Poza tym esencją „LOLa” nie jest śmianie się z kogoś, a raczej śmiech wspólny, śmianie się z kimś.
Tak, to jest właśnie zaczarowane. Moim znajomi mówią mi, że oglądają ten program wspólnie, z rodziną, z małymi dzieciakami, nastolatkami i wszyscy cieszą się, że częstuje się ich czymś, co po prostu jest smaczne.
Więcej o Prime Video poczytasz na Spider's Web:
- „LOL: Kto się śmieje ostatni” właśnie wrócił. I chyba wiem, dlaczego jest tak dobry - opinia
- Prime Video: ceny i pakiety. Ile kosztuje w 2025 roku?
- Prime Video: nowości na 2025 rok. Te filmy i seriale będziemy oglądać
- Użytkownicy Prime Video, czemu sobie to robicie? Przez was ten okropny dreszczowiec jest hitem
- Ten film pobił rekord Prime Video. Nigdy bym nie wymyślił, że będzie tak popularny
Przygotowywał się pan jakoś do występu w programie?
Byłem bardzo dobrze przygotowany do 1. sezonu, bo zawsze się ten pierwszy najbardziej przeżywa. Ale gdy już byliśmy na planie, kamery ruszyły, nacisnąłem zielony przycisk, a uczestnicy przestali się śmiać, to – mówię to z ręką na sercu – się załamałem, myślałem, że nie dam rady tego poprowadzić.
Miałem przed sobą taką liczbę monitorów, że nie byłem w stanie się skoncentrować. To była kakofonia. Zupełnie nie wiedziałem, co robić. Poczułem się, jak w swoim najgorszym koszmarze. Każdy aktor ma swój dyżurny sen, że wchodzi do teatru i nagle ktoś mu mówi: „szybko, wchodzisz na scenę, zakładaj kostium”. Aktor odpowiada: „ale przecież ja tego nie znam, ja w tym nawet nie gram!”. Ale i tak go wypychają i wchodzi na scenę, nie znając tekstu, nie wiedząc, co to za sztuka. Zwykle wtedy budzę się zlany potem.
Jak sobie pan z tym poradził?
Moim problemem było to, że ja nie lubię pracować z „uchem”. A w „LOLu” jest ono w tak zwanej „biblii programu”, czyli bardzo konkretnych regułach, jakie musi spełniać format. Są tam zapisane, między innymi wielkość pomieszczenia, liczba kamer, czas trwania i tak dalej. Zatem już na samym początku zrobili mi dokładny odlew ucha pod słuchawkę. Po jej drugiej stronie siedzi oddelegowana pracowniczka, która razem z reżyserami podpowiada mi, na co w ogóle mam patrzeć i co mówić.
Na początku pomyślałem sobie: „no ładnie, Pazura zapomniał języka w gębie”. Ale tam dzieje się po prostu za dużo, aby to wszystko ogarnąć. Przy takiej liczbie uczestników, ich żartów i skeczów, które rozgrywają się w tym samym momencie, trudno jest się skupić. To nie jest praca dla jednej osoby, bo informacje spływają ze zbyt wielu źródeł. W kolejnych sezonach już byłem spokojniejszy, bo wiedziałem, że po prostu muszę zaufać temu, co mi podpowiedzą na ucho.
Zresztą potem reżyserzy i montażyści mają niełatwe zadanie, bo muszą z tych kamer wybrać to, co potem zobaczą widzowie. Program nie może trwać kilkudziesięciu godzin, bo nikt by tego nie wytrzymał.
Ma pan swoich faworytów na początku programu?
Mam, oczywiście i za każdym razem się mylę. Chyba w 3. sezonie byłem najbliżej. Nawet z ekipą zrobiliśmy jakiś drobny zakład, kto utrzyma się najdłużej. Zwłaszcza, że my przychodzimy kilka dni wcześniej przygotować się do programu, przygotować studio, bo gdy kamery ruszą, to zaczyna się żywioł i nie ma czasu na nic innego.
Uczestnicy naprawdę widzą się po raz pierwszy, dopiero gry ruszają kamery?
Tak, oni nie spotykają się nawet w garderobach! Każdy uczestnik ma przyporządkowaną osobę, która ich wprowadza. Nie mijają się nawet w korytarzu.
Chce mi pan powiedzieć, że uczestnicy nie wiedzą, kogo spotkają już na planie?
Tak, jak Boga kocham! Na tym polega cały numer, że to nie jest wyreżyserowane. W najnowszym sezonie jest taka sytuacja, w której szef i podwładny spotykają się na planie. W programie bierze udział Andrzej Seweryn, czyli dyrektor Teatru Polskiego i jeden z aktorów usprawiedliwiał swoją nieobecność w teatrze, już nie jestem pewien, czy pracą na planie, czy jakąś sytuacją rodzinną, w każdym razie – obaj spotkali się w „LOL” i zobaczyli się dopiero, gdy ruszyły kamery. Biedny aktor, prawie zawału dostał, jak zobaczył, że nagle wchodzi jego szef!
A jaka atmosfera panuje na początku programu? Czy jest coś, co przełamuje lody?
Na początku, tak mi się wydaje, bywa trochę sztywno. I są uczestnicy, którzy próbują to wykorzystać przejmując pałeczkę i testując swoje gagi na kolegach. Okazuje się, że ta taktyka najczęściej się nie sprawdza.
Natomiast są momenty trudne, bo dla każdego twórcy komediowego, aktora czy komika, straszna jest cisza. Pamiętam, jak występowałem z Zenkiem Laskowikiem i przez pierwsze dziesięć spektakli wbijałem sobie paznokcie do krwi, żeby się nie śmiać. On był geniuszem sceny i stanie obok niego z poważną miną było nie do wytrzymania. Rozmawiałem wtedy kolegami, że Zenka Laskowika mogłoby pozbawić życia tylko jedno – gdyby wyszedł na scenę i nikt by się nie zaśmiał. On by tego nie wytrzymał, pękłaby mu dusza.
W „LOLu” czuć to napięcie, gdy wychodzi się ze skóry, a widownia, czyli uczestnicy się nie śmieją.
Właśnie, a jak pan wspomina swój występ przed uczestnikami?
Wpuścili mnie, kiedy chyba została czwórka uczestników. Zostali ci najlepsi z najlepszych, ci których nic nie rusza. Ja się dwoiłem i troiłem. Myślałem sobie: „co ja mam zrobić, ucho sobie urwać, nos odkleić? Co mam zrobić, żeby ich rozbawić?”. To jest straszne, kiedy widzisz, że twoje aktorstwo nie robi na nich żadnego wrażenia. „LOL” trochę wpisuje się w tę internetową modę na challenge, bo to jest wyzwanie i rozbawić, i nie dać się rozbawić.
Czymś, co przyciąga do „LOLa” jest na pewno fakt, że można zobaczyć znanych i lubianych w trochę innym kontekście. Na przykład uwielbianego Andrzeja Seweryna w zupełnie nowej roli.
Kiedy zobaczyłem obsadę 3. sezonu, to usiadłem z wrażenia. To był obłęd, bo znaleźli się w niej moi ulubieni aktorzy. Już abstrahując od pana Seweryna, to jest przecież Iza Kuna, Czernecki, Rutkowski, moi koledzy kabareciarze. Niesamowita mieszanka. Mam szczerą nadzieję, że będzie tak dalej. A mogę tak sądzić, bo od czasu do czasu zagadują do mnie przyjaciele bliżsi i dalsi. I mówią mi, „wiesz, ja też bym się do tego „LOLa” nadawał (śmiech).
Czy ma pan ulubiony występ z programu albo wykonawcę, który zrobił na panu największe wrażenie?
Ulubionego może i nie, bo było ich bardzo dużo. W poprzednich sezonach mój kolega Adam Woronowicz przeszedł samego siebie. To jest urodzony artysta. Ma dar, ma taką lekkość w tym, co robi. W 3. sezonie są dwa wykony, jeden Czerneckiego, drugi Rutkowskiego. Jako aktor zastawiałem się, czy dałbym radę zrobić coś takiego. Czy udźwignąłbym taką rolę.
Miałem kilka takich momentów w życiu. Na przykład, kiedy oglądałem Roberta Więckiewicza w „Pod mocnym aniołem”, to myślałem sobie, że chyba nie umiałbym zagrać pijanego, tak jak on. Być może grając scena po scenie, jakoś bym to poskładał, ale myślę, że to mogłoby być dla mnie za trudne. To są takie momenty, gdy człowiek zdaje sobie sprawę ze swoich ograniczeń. I to co w LOLu odstawili Michał Czernecki i Rafał Rutkowski – wtedy naprawdę pomyślałem, że to jest poza moim zasięgiem. No i Iza Kuna, ona jest w ogóle poza zasięgiem wszystkich.