Film „Sztuka samoobrony”, pokazywany podczas trwającego właśnie Splat! Film Fest, to przezabawna mieszanka gatunkowa, pokazująca, jak sztuki walki mogą zmienić życie człowieka.
OCENA
Film rozpoczyna się sekwencją w amerykańskiej kawiarni. Francuskojęzyczna para zamawia kawę i siada do stolika. Rozpoczyna szczególną zabawę w zgadywanie myśli siedzących wokół osób. „Ofiarą” ich niewinnej gry obgadywania w obcym języku staje się młody, niepozorny chłopak, który siedzi w kącie. Kamera ukazuje zaśmiewającą się parę oraz nieświadomego mężczyznę.
Chwilę potem oglądamy jednak, jak chłopak wsiada do samochodu, gdzie z marszu uruchamia się płyta CD, a wraz z nią nagranie:
Moment ten ustawia stylistykę obrazu i ukazuje, z jakiego rodzaju humorem będziemy mieli do czynienia.
Właściwa historia rozpoczyna się jednak wieczorem, gdy chłopak zostaje napadnięty przez gang motocyklistów. Napastnicy biją go tak mocno, że trafia do szpitala.
Wydarzenie to zachwieje jego poczuciem bezpieczeństwa tak mocno, że po ukończeniu leczenia postanowi zadbać o swoją obronę. Początkowo chce kupić broń. Proces uzyskania licencji na posiadanie pistoletu trwa jednak tak długo, że chłopak mimochodem poszukuje innych możliwości. Tym sposobem trafia do pobliskiego dojo, gdzie prowadzone są zajęcia z karate.
Tam poznaje charyzmatycznego, wymagającego i nieco szalonego prowadzącego. Sensei obiecuje mu, że nauczy go technik walki i sprawi, że ten nie będzie się już bać wychodzić wieczorami z domu. Rozpoczynają się treningi.
Film Stearnsa niosą na swoich barkach w zasadzie dwie rzeczy - nietuzinkowa, niezmiernie ciekawa reżyseria oraz wyśmienita obsada aktorska.
Największym plusem filmu jest sposób prezentowania wydarzeń. Bezemocjonalny, zdystansowany i niemal niewidoczny styl prowadzenia opowieści silnie kontrastuje z postępującą absurdalnością ekranowych wydarzeń. Wszystkie ukazane są w ten sam beznamiętny, niezaangażowany i niemal deadpanowy sposób. Daje to piorunujący efekt i podbija humor wyłaniający się z niemal każdej sceny filmu.
Obsadzony w głównej roli Jesse Eisenberg czuje się jak ryba w wodzie. To paradoks tego aktora. Mimo, że w większości produkcji gra w zasadzie w ten sam sposób, używając takich samych środków wyrazu, raz za razem jego role wypadają całkowicie naturalnie i przykuwają do ekranu.
Wyśmienity jest Alessandro Nivola, który celowo szarżuje w kilu scenach, co wzmaga tylko dziwność lekcji życiowych udzielanych przez jego bohatera. Obrazu dopełnia świetny występ Imogen Poots, zdeterminowanej adeptki karate i jedynej kobiety w dojo.
„Sztuka samoobrony” to niezwykle ciekawa mieszanka gatunkowa.
Dramat, który przeradza się w thriller, momentami prawdziwie krwawy, a całość podlana jest sosem specyficznego humoru, który sprawia, że kolejne sceny ogląda się z niegasnącym zainteresowaniem.
Podczas spotkania z widownią na Festiwalu Nowe Horyzonty reżyser zdradził, że film powstał z potrzeby poradzenia sobie z problemem toksycznej męskości oraz przyjrzeniem się własnemu życiu. Nie jest to wprawdzie opowieść autobiograficzna, ale historia wyraźnie dotyka tematów, z którymi mogą borykać się dzisiejsi dwudziesto- i trzydziestolatkowie. Film unaocznia też, że pewność siebie, czasami nadmierna, może zaprowadzić nas w życiu naprawdę daleko. Ludzie lgną do osób o silnych osobowościach i chętnie podążają za ich przykładem.
Ten wątek zostaje zresztą wyśmienicie pokierowany w filmie, prowadząc do intrygujących wniosków. Nie tylko dla głównego bohatera, ale przede wszystkim dla samego widza.
Efektem jest intrygujący, wciągający i wyraźnie autorski projekt, który ogląda się z niemałym zainteresowaniem. Warto! Jeśli nie dla wszystkich wymienionych wyżej powodów, to dla przezabawnego motywu z paskami do spodni.