Zderzacz Hadronów, ziemska orbita czy Księżyc? Gdzie „Szybcy i wściekli” mogą pojechać po ósmym filmie
Legendy, przekazy słowne oraz ryciny ścienne sugerują, że sednem „Szybkich i wściekłych” były kiedyś nielegalne uliczne wyścigi. Dzisiaj producenci prześcigają się w coraz bardziej niesamowitych, nieprawdopodobnych sekwencjach akcji. Postanowiłem im pomóc, dodając kilka własnych sugestii.
Przypomnijmy sobie pokrótce, czego dokonała ekipa ostatnich odsłon serii „Szybcy i wściekli”. Bohaterowie mają na swoim koncie jazdę po 30-kilometrowym pasie lotniska, kiedy to ścigali i demolowali startujący samolot. Dominic Toretto przeskoczył z jednego dubajskiego wieżowca do drugiego, spokojnie siedząc w samochodzie. Ten sam Dom razem z Brianem O’Connerem holowali pancerny sejf przez miasto, podczas gdy ścigały ich służby porządkowe.
Ekipa niepowstrzymanych kierowców uciekała autostradą przed… czołgiem. W siódmej części serii wszyscy wyskoczyli w samochodach z samolotu, bezpiecznie lądując dzięki przymocowanym do aut spadochronom. Na tym tle tak skromne akrobacje jak udany skok na pokład płynącego jachtu wydają się drobnostką. Rutyną wręcz. Ci bohaterowie za nic mają ograniczenia wynikające z praw fizyki i logiki.
O tym, że seria staje się bardziej i bardziej niesamowita świadczą zwiastuny reklamowe filmu „Szybcy i wściekli 8”. Widzimy w nich, jak kierowcy rywalizują z… uzbrojoną łodzią podwodną. Jednocześnie uciekają torpedom sunącym po skutej lodem powierzchni wody. W tej serii po prostu nie ma rzeczy niemożliwych. Im bardziej odjechane popisy kaskaderskie, tym większa popularność kolejnych odsłon i tym większe wpływy z biletów.
Nie ma się co oszukiwać – lubimy ten hollywoodzki rozmach. Zdajemy sobie sprawę z nierealności wykonywanych popisów, ale i tak chwytamy za popcorn i chłoniemy efektowne wydarzenia na wielkim ekranie. Chodzi o czystą, niczym nieskrępowaną rozrywkę. Skoro tak, sam popuściłem wodze fantazji, starając się przewidzieć, gdzie seria dojedzie po „Szybkich i wściekłych 8”:
Genewa, Wielki Zderzacz Hadronów i reakcja CERN-u
Ponad 50 metrów pod Genewą znajduje się największy na świecie akcelerator cząstek, stanowiący część Europejskiego Ośrodka Badań Jądrowych. Wielki Zderzacz Hadronów jest długi na prawie 30 kilometrów, do tego ma kształt torusa. Czyli, mówiąc bardzo obrazowo, takiego pączka z dziurą w środku, za którym szaleją amerykańscy policjanci.
Dzięki charakterystycznemu kształtowi Wielki Zderzacz Hadronów przypomina zamknięty, okrągły, podziemny tor. Pewnie wiecie już, w którym kierunku zmierzają moje myśli. Gdyby tak pozbawić Wielki Zderzacz Hadronów nadprzewodzących elektromagnesów i całej „zbędnej” aparatury, a zostawić jedynie betonowe tunele, bohaterowie „Szybkich i wściekłych” mogli by sobie urządzić wyścig życia. Najlepiej w stylu Nascar.
Oczami wyobraźni już widzę, jak Dom wyprzedza rywala, jadąc po łukowatej, niemal pionowej ścianie. Albo jeszcze lepiej – po suficie, lądując zaraz przed maską swojego konkurenta. Kierowcy spychaliby się na ściany, jechali pod prąd oraz osiągali prędkości, których nigdy jeszcze nie doświadczyli. Umożliwiłby to brak przeszkód na torze, minimalne wygięcie trasy oraz 8-10 biegowe skrzynie.
Wspaniałym bonusem wykorzystania Wielkiego Zderzacza Hadronów byłoby to, że do filmu zapewne odniósłby się sam CERN, wytykając wszelkie nieprawidłowości. Tak było w przypadku „Aniołów i Demonów”, które również poruszały temat akceleratora cząstek. Reakcja Europejskiego Ośrodka Badań Jądrowych była wtedy natychmiastowa. Nie ma z kolei nic lepszego jak darmowa reklama.
Kosmos, Elon Musk, sztuczny satelita i z powrotem na Ziemię.
Główny scenarzysta „Szybkich i wściekłych” nie wykluczył, że w przyszłości seria może zabrać widzów prosto w kosmos. Problemem nie jest realizm lub jego brak. Chodzi o sam pomysł. Jeżeli będzie naprawdę dobry, na pewno weźmie się go pod uwagę. Nawet, jeśli przeniesienie kierowców wysoko ponad planetę Ziemia będzie oznaczało jeszcze silniejsze oderwanie od rzeczywistości.
Stoimy dzisiaj w przededniu „tanich” lotów kosmicznych przy wykorzystaniu rakiet wielokrotnego użytku. Współcześnie wystarczy mniej niż 8 minut, aby dzięki nowoczesnym silnikom rakietowym znaleźć się na orbicie. To kilka razy krócej niż sam jadę do pracy. Do tego wielokrotne wykorzystanie lądujących rakiet znacznie obniża koszty wynoszenia obiektów ponad planetę.
Skoro wynosimy sztuczne satelity, moglibyśmy przecież transportować… No, wiecie, Falcon 9 skutecznie wyniósł na orbitę 9800 kg ładunku. Czymże byłoby więc tych kilka odpowiednio zmodyfikowanych samochodów oraz kilkuosobowa, lubiana, ociekająca testosteronem załoga.
Oczami wyobraźni już widzę, jak Dom i jego ekipa muszą dostać się do sztucznego satelity, aby wykraść „niezwykle cenne dane”. System zabezpieczeń sprawia jednak, że informacje ulegną zniszczeniu w przeciągu kilkunastu następnych minut. Jedynym sposobem ich zachowania jest ponowne dotarcie na planetę, gdzie już czeka specjalistka od dekodowania. Niczym Felix Baumhartner, bohaterowie wracają na powierzchnię, a przed spaleniem w ziemskiej atmosferze chroni ich specjalna karoseria pojazdów.
Wystarczy dogadać się z Elonem Muskiem i jego SpaceX, a mielibyśmy pierwsze tak silne lokowanie prywatnych usług kosmicznych w historii kinematografii. Sam Elon być może również pojawiłby się w filmie, przygotowując bohaterów do niezwykle niebezpiecznej misji kosmicznej. Z przerażeniem odkrywam, że z chęcią bym coś takiego zobaczył!
Księżyc, romans, kosmiczne łaziki i 13 kilometrów na godzinę
Średnia odległość między Ziemią oraz Księżycem wynosi nieco ponad 384000 km. To dystans, który człowiek potrafi pokonać w niecałe 9 godzin. Wszystko dzięki rakietowym silnikom. Te 9 godzin to przy okazji świetny czas na pociągnięcie filmowej narracji. Wyobraźcie to sobie: droga na Księżyc, zestresowana załoga, a w środku wspólnego obszaru Dom wygłasza swoje patetyczne przemówienie. Oczywiście w kombinezonie z flagą USA na piersi.
Jak to bywa przed kulminacyjną sekwencją akcji, filmowe rzemiosło sugeruje wprowadzić przerywnik w postaci sceny miłosnej. Nie ma z kolei nic ciekawszego, jak miłość pozbawiona grawitacji, z bohaterami swobodnie unoszącymi się w fizycznym uścisku. No, biorąc pod uwagę, że mówimy o szybkich i wściekłych, scenę miłosną możemy zamienić na scenę walki w stanie nieważkości. Najlepiej między Vinem Dieselem oraz Jasonem Stathamem. Ależ choreografowie mieliby pole do popisu.
Przejdźmy jednak do sedna – Księżyc! Co prawda kosmiczne łaziki nie są przesadnie szybkie, ale sam fakt wyścigu z ich udziałem byłby czymś… niepowtarzalnym, to na pewno. Lunar Roving Vehicle wykorzystany podczas misji Apollo 17 waży na Ziemi około 200 kg, ale na Księżycu jego waga zmniejsza się do zaledwie 34 kg. Wyścigi osobowych maszyn kołowych w otoczeniu, które zmienia przyczepność i sterowność to wizja, którą sam z chęcią bym zobaczył.
Chociaż prędkość maksymalna osiągana przez Lunar Roving Vehicle wynosiła 13 km/h, pamiętajmy, kiedy powstał ten pojazd. Misja Apollo 17 miała miejsce aż 45 lat temu. Jestem przekonany, że od tego czasu inżynierowie tworzący pojazdy dostosowane do najdziwniejszych potrzeb mogą zaproponować masę ciekawszych rozwiązań. No i nie oszukujmy się – każdy producent samochodów jest w stanie zapłacić krocie, aby to logo jego firmy znalazło się na kołowej maszynie, która wyląduje w kosmosie. Nawet tym filmowym.