Niech was, producenci The Walking Dead. Niezależnie, co zrobicie, teraz każde wyjście jest złe
UWAGA – tekst zawiera treści zdradzające scenariusz trzeciego odcinka szóstego sezonu The Walking Dead.
W ostatnich odcinkach The Walking Dead twórcy znacznie zredukowali obsadę występującą w serialu. Trup ścieli się gęsto, z kolei ofiarami krwiożerczych zombie oraz bandytów staje się biedna, bezbronna, wręcz niezdarna społeczność Aleksandrii. To niesamowite, jak nieporadni są to ludzie. Non stop skręcają kostki, strzelają do samych siebie, wpadają w pułapki, przewracają się podczas biegu i dają się zaskoczyć żywym trupom, które jak na złość wyrastają niczym grzyby po deszczu w miejscach, w których nie sięga oko kamery.
Kiedy ginie jednak osoba z ekipy Ricka – o nie, wtedy to zupełnie inny kaliber gatunkowy.
Producenci The Walking Dead dokonali bardzo prostego podziału – na wcześniejszych rezydentów Aleksandrii, którzy w większości nie posiadają nawet własnego imienia (!), na obywateli Aleksandii, w których drzemie jakiś potencjał (czarnoskóry Heath czy nowy obiekt westchnień Ricka) oraz weteranów z grupy Ricka. Ci wydają się wręcz bogami na tle pozostałych oferm. Niczym grecki panteon, są nadludźmi w niebezpiecznym świecie, których nie ima się żadne zagrożenie. Żadne zębiska im nie straszne, żadne kły czy rany.
Podział na nadludzi i podludzi jest widoczny w postawach i dialogach samych postaci. Rick mówi o mieszkańcach Aleksandrii jak o mięsie armatnim. Kiedy rozmawia z Michonne i Glennem, twierdzi wprost – część z żółtodziobów na pewno zginie podczas podróży powrotnej do bezpiecznej przystani. Może mniej. Może więcej. Na pewno jednak zginą i nie ma co dawać się spowalniać tym „mięczakom”. Widz przyzwyczaja się do tego spektaklu śmierci i przestaje już liczyć kolejne zgony.
Kiedy jednak ginie ktoś z ekipy Ricka, świat staje na głowie. The Walking Dead zamienia się w Grę o Tron.
W trzecim odcinku widzimy, jak Glenn zostaje rozerwany przez dziesiątki żywych trupów. Po jego ciało wyciągają ręce tabuny zombie otaczające go z każdej strony. Czegoś takiego nie można przeżyć. Z czegoś takiego nie da się wykaraskać. Nawet, kiedy jest się weteranem Glennem, obecnym w serialu od pierwszego sezonu.
Producenci trzeciego odcinka dali nam wiele sygnałów, że to koniec dla Glenna. Wskazywał na to zegarek Hershela czy rozmowa radiowa, w której Glenn nawiązuje do dawnej przygody z Rickiem. Wskazuje na to również akcja komiksów. Jedna z najważniejszych postaci The Walking Dead rozstaje się z życiem, wzbudzając szok milionów fanów rozrzuconych po całym świecie. No bo Glenn nie żyje, prawda? Prawda?
W tym momencie Glenn jest jak Kot Schrödingera – jednocześnie żywy i martwy, przynajmniej do premiery następnego odcinka.
Martwy, ponieważ znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Martwy, ponieważ śmierć jest czymś oczywistym w serialu The Walking Dead. Martwym, ponieważ na własne oczy widzimy, jak zostaje rozrywany przez żywe trupy. Martwym, ponieważ w podobnym okresie Glenn ginie również w komiksach. Martwym, ponieważ wskazuje na to kilka „sentymentalnych” scen, z wyżej wspomnianym zegarkiem i rozmową radiową na czele. Czy aby jednak na pewno?
Jeżeli Glenn faktycznie umarł, jest to absolutnie NAJGORSZA ŚMIERĆ CZOŁOWEGO BOHATERA w historii serialu. Azjata ginie ze względu na głupotę swojego towarzysza, który tracąc zmysły odbiera sobie życie i spycha go w objęcia zombie. Żadnego heroicznego poświęcenia. Żadnej obrony ukochanej kobiety przed zagrożeniem. Żadnego ratunku dla Aleksandrii przed hordą żywych trupów. Słowem – nic, na co zasługiwała ta sympatyczna, ciepła i przede wszystkim ludzka postać.
Glenn ginie bez żadnych świadków. Nie czyni przy tym niczego bohaterskiego. Jego ciało zostanie zjedzone do samych kości. Nikt go nie upamiętni. Nie pożegna go jego partnerka. Śmierć tak mało hollywoodzka, telewizyjna i amerykańska, jak to tylko możliwe. Jeżeli Glenn faktycznie rozstał się z życiem, scenarzyści zgotowali mu paskudne pożegnanie z niezwykle popularnym serialem. O wiele gorsze, niż na to zasługiwał.
Jeżeli jednak Glenn żyje – będzie to najtańsze rozwiązanie, jakie widziałem od wielu, wielu miesięcy.
Jest szansa na to, że sympatyczny Azjata wykaraska się z tego ambarasu. Nie jest przecież powiedziane, że wnętrzności wylewające się poniżej jego głowy należą do niego samego. Równie dobrze mogą to być trzewia towarzysza Nicholasa, który zepchnął go w objęcia zombie, jednocześnie popełniając samobójstwo. W końcu oba ciała spadały razem.
Nie wykluczone, że Glenn leży pod Nicholasem, którego pałaszują żywe trupy. Mając w pamięci poprzednie odcinki, wystarczy oblać się posoką zombie, aby ci przestali wyczuwać żywego człowieka. Możemy więc założyć scenariusz, w którym Glenn robi za obrus pod podwieczorkiem rozkładających się zwłok, stając się przy tym coraz mniej wyczuwalny. Nim zombie zjedzą całego Nicholasa, Azjata może już być czerwony od stóp po głowę. Horda pójdzie dalej, w kierunku Aleksandrii, on z kolei wstanie jak gdyby nic.
Tak, bardzo to naciągane. Nie możecie jednak napisać, że niemożliwe. Patent z krwią już wcześniej pojawił się w serialu i dziwię się, że bohaterowie już nigdy później z niego nie skorzystali. Niezależnie, jak jest naprawdę, w tym sytuacji nie ma dobrego wyjścia. Twórcy serialu albo zafundowali jednej z najważniejszych postaci naprawdę nijaką, bezsensowną śmierć, albo uratują go w jeszcze gorszy sposób. Tak czy inaczej – tutaj nie ma wyjścia na poziomie.