„The Walking Dead” nudne? Muszę to odszczekać. Piąty sezon wgniata w fotel i nie ma sobie równych
Każdy popełnia jakieś błędy, myli się w ocenie i rozmija się ze stanem faktycznym. Oceniając pilota piątego sezonu „The Walking Dead” pisałem, że ten jest naprawdę dobry, ale to i tak niczego nie zmienia. Serial jest w końcu nudny, powtarzalny i nieprzyzwoicie rozciągnięty. Te same słowa dzisiaj stają mi ością w gardle. Los jak zwykle sobie ze mnie drwi i znowu nie mogę mieć racji. Po czterech epizodach piątego sezonu „The Walking Dead” wiem jedno – nigdy nie było lepiej.
Nikt nie lubi się mylić. Sztuką nie jest jednak trwanie w błędzie, ale przyznanie się do niego. Kiedy pisałem o smutnym losie piątego sezonu „The Walking Dead” nie miałem bladego pojęcia, jak kapitalne telewizyjne widowisko przygotuje dla nas stacja AMC. Już pilot sprawiał świetne wrażenie. Dalej jest z kolei tylko lepiej. Serialowi zarzucałem powtarzalność, monotonię oraz brak jakiegokolwiek wpływu na fikcyjny świat. Pomimo czterech zakończonych sezonów na karkach scenarzystów, ci stali w miejscu, ciągnąć Ricka i jego ekipę po kolejnych bezdrożach, torowiskach, szosach i małych miasteczkach. Pierwszy odcinek piątego sezonu mógłby się zacząć zaraz po finale sezonu pierwszego i mało kto zauważyłby, że coś jest nie tak. Wałęsanie się, siekanie żywych trupów, rozłamy w grupie – ten sam schemat powielany na nowo i na nowo.
Piąty sezon „The Walking Dead” jest inny. Jest dynamiczny. Szybki. Mocny. Każdy odcinek wnosi coś innego. Nie chodzi tylko o fabularne zwroty akcji, ale również samo otoczenie.
Producenci wspaniale żonglują miejscami i planami. Mieliśmy ludzką ubojnię, w której nasz gatunek traktowano niczym bydło. Ta groteskowa, brutalna i dająca do myślenia sceneria była czymś zupełnie innym od nudnych wnętrz więzień czy leśnych ścieżek. Wyrazisty terminal pociągowy ustąpił miejsca kościołowi. Ten stanowił węzeł w którym splatało się kilka wątków oraz powstawały inne. Kolejny odcinek i kolejny zwrot o 180 stopni. Tym razem Atlanta. Ogromne, betonowe, zrujnowane wieżowce i bloki mieszkalne są tak olbrzymią odmianą od sielskich klimatów „The Walking Dead”, że przyszło mi się zastanawiać, czy aby na pewno wciąż oglądam ten sam serial. Podobne ujęcia mieliśmy okazję zobaczyć jeszcze w pierwszym sezonie widowiska. Kto nie ma dalej w pamięci świetnej sceny z czołgiem?
Piąty sezon „The Walking Dead” to nie tylko umiejętna żonglerka miejscami, ale również klimatem i wątkami. W przeciwieństwie do wcześniejszych odcinków, tym razem nie ma nudnych opowieści. Po prostu nie ma. Eugene i jego „lek” na zarazę zombie. Beth, jej metamorfoza oraz zupełnie nowe otoczenie. Znacznie bardziej bezwzględny, ale również o wiele ciekawszy w śledzeniu Rick i dojrzewający Carl. Do tego uwielbiany przez widzów Deryl, który dostaje dokładnie tyle czasu antenowego na ekranie, ile powinien dostawać – proporcje są wręcz idealne i aż nie chce mi się wierzyć, że „The Walking Dead” jest stale w rękach tych samych producentów.
Twórcy mogą pochwalić się najliczniejszą widownią jaką kiedykolwiek posiadał serial. Kilka tygodni temu nie byłem w stanie tego zrozumieć. Teraz sam napędzam licznik.
Nie pamiętam już, kiedy dawniej odliczałem dni do kolejnego epizodu. Ba, podczas emisji trzeciego i czwartego sezonu nie wiedziałem nawet, w które dni ukazuje się „The Walking Dead”. Dzisiaj śledzę doniesienia na temat produkcji za pomocą specjalnych aplikacji, które informują mnie o premierach nowych odcinków. Takie „The Walking Dead” to ja naprawdę mogę oglądać. Scenariusz, który trzyma widza za twarz, cliffhangery, które nie pozwalają zapomnieć o następnych odcinkach oraz postacie, które na nowo mają coś do opowiedzenia. Jak napisałem na samym początku – nikt nie lubi się mylić. Kiedy jednak rekompensatą jest tak dobry serial, mogę częściej popełniać błędy w ocenie.