REKLAMA

Top 6 najlepszych prequeli

Zwykle Hollywood, jeżeli ma coś popsuć, to psuje sequel i w większości przypadków także prequel. Choć tych drugich jest mniej, nie oznacza to, że trudno natrafić na zły prequel, fani George’a Lucasa coś o tym wiedzą. Niektórym reżyserom zdarzy się jednak nagiąć „prawa” Hollywood i zrobić dobry film. Z tego małego zbioru udało mi się wyciągnąć te najlepsze, warte omówienia (w przypadkowej kolejności).

Top 6 najlepszych prequeli
REKLAMA
REKLAMA

X-Men: First Class (2011)

X-Men: First Class to przepiękny przykład tego, jak z czegoś „starego” można zrobić coś nowego i – co najważniejsze – wspaniałego. Nowi aktorzy, nowy reżyser, nowi scenarzyści i świeży pomysł na serię filmów o mutantach. Na barkach Matthew Vaughna spoczywał ciężar nie tylko dorównania dziełom Singera z 2000 i 2003 roku, ale także próba wprowadzenia Foxa w nowy świat superbohaterskiego kina. Tego, którego ojcem stał się Marvel. Nie dość, że Vaughn podołał zadaniu doskonale, to jeszcze aktorzy (James McAvoy i Michael Fassbender) dorównali świetnym kreacjom swoich starszych kolegów po fachu (Patrick Stewart i Ian McKellen). Dzięki „X-Men: First Class” udało się umiejętnie połączyć dwa światy, a następnie (w „X-Men: Days of Future Past”) wyznaczyć nowy kierunek dla dalszego rozwoju serii.

Monster’s University (2013)

Jakimś cudem łatwiej jest zrobić dobry prequel (albo sequel) filmu animowanego niż live-action. Pewnie ma to związek z tym, że takich głośnych produkcji, które są na tyle dobre aby dostać sequel zbyt wiele nie ma. Zwykle za „drugą część” biorą się ci sami ludzie, którzy byli odpowiedzialni za sukces „części pierwszej”. A ci mogą kontynuować swoją pracę, ponieważ pokazali wcześniej pokazali na co ich stać. A jeśli dodamy do tego wszystkiego nazwę „Pixar”, to wiadomo, że film będzie trzymać przynajmniej dobry poziom. „Monster’s University” należy do tego nielicznego grona prequeli animowanych, które mogą spokojnie konkurować z „jedynką”.

Można krytykować Pixar, że zapomina już o tworzeniu oryginalnych dzieł i bierze się za robienie sequeli, ale w przypadku „Monster’s University” można wytwórni ten „błąd” wybaczyć. Historia pokazana w filmie jest bowiem kompletnie inna od tego co można było zobaczyć w części pierwszej (czyli inaczej niż w przypadku serii „Toy Story”). Przyjemnie było oglądać potworną, animowaną wersję „Zemsty frajerów”…

Prometheus (2012)

„Prometheus” Ridleya Scotta to zło wcielone, gniot i cios w plecy zadany fanom „Obcego”. Sam do tego grona należę i w żadnym wypadku nie uważam, że najnowszy film Scotta jest dziełem cudownym. Jednak dwie rzeczy spowodowały, że „Prometheus” znalazł się na tej liście. Pierwsza: rola Fassbendera była świetna. Dwa: fabuła i koniec filmu daje nieograniczone możliwości manewru sprawiając, że na kolejną część czeka się z wypiekami na twarzy.

Casino Royale (2006)

Bez nowego Jamesa Bonda ta lista nie miałaby najmniejszego sensu, „Casino Royale” musiała się tutaj znaleźć. W zasadzie całe uzasadnienie mojej decyzji mógłbym streścić jednym słowem: Daniel Craig. Brytyjski aktor podołał strasznemu zadaniu zostania kolejnym Bondem. Ciężko też pominąć wspaniałą kreację Evy Green (Vesper Lynd) oraz – jak to w filmach z Bondem bywa – pędzącą jak Pendolino akcję i sceny kaskaderskie.

Paranormal Activity 3 (2013)

Dlaczego średnie „Paranormal Activity 3”, które kopiuje schematy poprzednich części jest wśród lepszych filmów? Ano dlatego, że właśnie mimo tej schematyczności horror z 2013 roku potrafi straszyć. Co więcej, makabryczność „Paranormal Activity 3” jest na jeszcze wyższym poziomie niż części pierwszej i części drugiej.

REKLAMA

Oz the Great and Powerful (2013)

„The Wizard of Oz” może być tylko jeden, ten z 1939 roku. Judy Garland już na zawsze zostanie w pamięci fanów kina Dorotką, która chciała wrócić do Kansas. Po co więc robić kolejną wersję „The Wizard of Oz”, która i tak będzie gorsza od tej ze wytwórni MGM? Lepiej podejść do tematu trochę inaczej i zrobić prequel. A jeszcze lepiej do takiego zadania zatrudnić Sama Raimiegio. „Oz the Great and Powerful” jest świetnym, bardzo kolorowym filmem, który zdołał uchwycić lekkość i magiczność „The Wizard of Oz” z 1939 roku. Jedynym minusem dzieła Raimiego jest użycie sporej dawki CGI, ale cóż, w końcu w takich żyjemy czasach. Już nikt za małpę się nie będzie przebierać…

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA