Popcornowego, lekkiego, głupiutkiego kina, w którym wszystko widowiskowo wybucha, nigdy za wiele? Tak do tej pory sam twierdziłem. Michael Bay wystawia mnie jednak na niemałą próbę.
Muszę się do czegoś przyznać, choć w zasadzie to nie jest wstydliwe wyznanie, przynajmniej moim zdaniem. Uwielbiam filmy Michaela Baya. Tak, wiem, są pompatyczne, są płaskie i płytkie, są nieraz strasznie głupie. Ale Bay jak mało kto potrafi połączyć przerysowany patos z niesamowitą widowiskowością. To reżyser skrojony na miarę pod letnie blockbustery.
Nie inaczej było z Transformers. Co prawda znakomita była tylko pierwsza część, a potem było ciut gorzej, to jako widowiskowe show z walczącymi robotami broniło się doskonale. Wkrótce do kin wchodzi kolejna odsłona i nie mogę się już jej doczekać. Zdając sobie doskonale sprawę z niskiej „intelektualnie” wartości tego filmu.
Co dalej po Transformers: Ostatni Rycerz?
Michael Bay nie zamierza opuszczać świata Transformersów. Trochę mnie to martwi, bo tak jak lubię tę serię, tak chciałbym latem zobaczyć jak coś innego wybucha. Bay kiedyś był różnorodny, a to wysadzał w powietrze planetoidę, a to Pearl Harbor, a tak cały czas tylko roboty i roboty.
Tymczasem Michael Bay i Paramount potwierdziły, że na Ostatnim Rycerzu się ta przygoda nie kończy. To akurat nic dziwnego, Transformersy zarabiają olbrzymie pieniądze, ale wytwórnia pracuje już nad kolejnymi… 14 scenariuszami.
To oczywiście nie oznacza, że będzie aż 14 filmów jak sugeruje tytuł tej notki, niektóre scenariusze zapewne będą porzucone. Wiemy też, że nie wszystkimi filmami zajmie się Bay (spin-off o Bumblebee ma wyreżyserować znany z Kubo i dwie struny Travis Knight). Ale 14 scenariuszy, powiedzmy że będzie z tego 9 filmów… czy to aby nie klęska urodzaju?