REKLAMA

„Velvet Buzzsaw” to satyra szyta zbyt grubymi nićmi. Widzieliśmy nowy film od Netfliksa

Jeśli drażnią was krytycy sztuki uważający się za bogów, zamknięci w swoim hermetycznym świecie, to „Velvet Buzzsaw” może się okazać idealną propozycją na wieczorny seans. W tej intrygującej mieszance satyry i horroru pierwsze skrzypce grają jednak aktorzy.

velvet buzzsaw netflix recenzja
REKLAMA
REKLAMA

Były już horrory, w których zabijały nawiedzone domy, duchy, wszelkiej maści stwory czy zwyczajni szaleńcy. Znam filmy o zabójczych skrzatach, rekinach, lustrach czy samochodach. Ale dotąd nie widziałem jeszcze produkcji, w której oprawcami byłyby obrazy malarskie. I nawet biorąc pod uwagę fakt, że nie należę do największych fanów sztuki współczesnej, w życiu nie odważyłbym się na taką metaforę sprzeciwu wobec komercjalizacji tej dziedziny. Ale twórcy „Velvet Buzzsaw” się odważyli.

Film rozgrywa się w światku artystów i krytyków sztuki w Los Angeles. Gdy pracownica galerii sztuki odkrywa, że zmarły w tajemniczych okolicznościach sąsiad pozostawił po sobie nikomu nieznane niezwykłe obrazy, postanawia pokazać je światu. W tym samym czasie zaczynają się objawiać dziwne zjawiska, a ludzie mający kontakt z dziełami sztuki i próbujący je sprzedać umierają w tajemniczych okolicznościach.

Parę ładnych lat temu reżyser Dan Gilroy nakręcił znakomity thriller psychologiczny „Nocny strzelec”. Główną rolę zagrał w nim Jake Gyllenhaal. Wspominam o tym tytule nie tylko dlatego, że uważam go za jeden z najlepszych filmów dekady, ale też dlatego, że obaj panowie po raz kolejny połączyli siły. Tym razem mroczne ulice nocnego Los Angeles zamienili na rozświetlone i nadzwyczaj barwne kolory świata sztuki w mieście aniołów.

Już sam pomysł, by „Velvet Buzzsaw” umieszczać na Netfliksie (z limitowaną dystrybucją w amerykańskich kinach) jest dość wymowny.

Chyba nie ma dziś lepszego popkulturowego i artystycznego tygla niż Netflix. Tu każdy film ma taką samą wartość, bez względu na jego jakość. Tym bardziej, że nie wchodzą tu w grę mierzalne i obiektywne czynniki, typu ceny i wpływy z biletów. Każdy film oglądamy w ramach abonamentu, a więc poniekąd, przynajmniej od strony merkantylnej, jest równy pozostałym i ma takie same szanse dotarcia do mas. A „Velvet Buzzsaw” to w dużej mierze historia o tym, że przykładanie wartości do sztuki, która sama w sobie jest abstrakcyjna, to absurd. W dodatku czasem niebezpieczny.

Świat sztuki współczesnej to dość wdzięczny, ale i zarazem łatwy do obśmiania objekt. Hermetyczny, przerysowany, oderwany od rzeczywistości. Pełen przesady oraz barwnych i czasem dziwacznych postaci. Często wręcz nie potrzebuje satyry, bo parodiuje sam siebie. Także nieświadomie.

Pod wieloma względami „Velvet Buzzsaw” to satyra szyta zbyt grubymi nićmi.

velvet buzzsaw netflix

Mamy tu głównego bohatera, który nazywa się Morf Vandewalt (wciela się w niego brawurowo Jake Gyllenhaal). Już bardziej pretensjonalnie brzmiącego imienia i nazwiska wymyślić się nie dało. W jednej ze scen przyglądamy się mężczyźnie, który podchodzi do leżącej na podłodze sterty śmieci i zachwyca się nimi sądząc, że to dzieło sztuki. Tego typu „suchary” nie śmieszą nikogo od co najmniej dekady. A i sama branża artystyczna zdążyła to obśmiać i nabrać dystansu do siebie.

W dodatku, film Gilroya płynnie przechodzi od dowcipasów ku c-klasowym horrorom, bawiąc się trochę kiczowatą stylistką slasherów oraz kina giallo. I przyznaję, że pomimo całej tej swojej toporności „Velvet Buzzsaw” ogląda się nadzwyczaj dobrze i bez zgrzytania zębami. I nawet jeśli co jakiś czas uśmiechamy się pod nosem z odruchem politowania nad czerstwym (czarnym) humorem, to nie sposób nie ulec urokowi całości.

Jest to urok specyficzny, bo sam fakt uprawiania satyry, która lekko złośliwym okiem przypatruje się pretensjonalnym artystom i ich dziełom, nie nadaje wcale erudycji i błyskotliwego humoru tej produkcji. Chwilami bywa ona równie pretensjonalna co świat, z którego chce zakpić.

W dużej mierze „Velvet Buzzsaw” ratują smakowite kreacje aktorskie. Gdyby nie one, film ten byłby co najmniej o klasę niżej.

Toni Collette Jake Gyllenhaal Velvet Buzzsaw

Jake Gyllenhaal jest tu po prostu wyborny. Neurotyczny, pedantyczny, do bólu przerysowany, ale aktor genialnie bawi się tą konwencją. Toni Collette i Rene Russo również z lekkością zanurzyły się w tym barwnym świecie, stając się znakomitymi partnerkami dla Gyllenhaala.

REKLAMA

Jeden z najlepszych operatorów w Hollywood, Robert Elswit, zadbał o kapitalną warstwę wizualną, łączącą wpływy post-modernistyczne, kicz oraz standardy nowoczesnego kina. Co jakiś czas racząc nas umiejętną zabawą kolorami, perspektywą i ciekawymi ujęciami.

Temat komercjalizacji sztuki i tego, czy powinna być wyceniana to całkiem ciekawe zagadnienie. „Velvet Buzzsaw” podejmuje je odnosząc połowiczny sukces. To w dużej mierze kino rozrywkowe. Co nie oznacza, że nie należy oczekiwać od niego więcej. Ale, choć nie wszystko się w nim udało, to na pewno stanowi on atrakcyjny przyczynek do dalszych rozważań. Poza tym przecież wszystko jest względne, a sztuka tym bardziej. W końcu „krytyka jest tak ograniczająca i emocjonalnie wyczerpująca”. Tak więc, oglądajcie i bawcie się dobrze.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA