„Velvet Buzzsaw” to satyra szyta zbyt grubymi nićmi. Widzieliśmy nowy film od Netfliksa
Jeśli drażnią was krytycy sztuki uważający się za bogów, zamknięci w swoim hermetycznym świecie, to „Velvet Buzzsaw” może się okazać idealną propozycją na wieczorny seans. W tej intrygującej mieszance satyry i horroru pierwsze skrzypce grają jednak aktorzy.
OCENA
![velvet buzzsaw netflix recenzja](/_next/image?url=https%3A%2F%2Focs-pl.oktawave.com%2Fv1%2FAUTH_2887234e-384a-4873-8bc5-405211db13a2%2Fsplay%2F2019%2F01%2Fvelvet-buzzsaw-netflix-recenzja.jpg&w=1200&q=75)
Były już horrory, w których zabijały nawiedzone domy, duchy, wszelkiej maści stwory czy zwyczajni szaleńcy. Znam filmy o zabójczych skrzatach, rekinach, lustrach czy samochodach. Ale dotąd nie widziałem jeszcze produkcji, w której oprawcami byłyby obrazy malarskie. I nawet biorąc pod uwagę fakt, że nie należę do największych fanów sztuki współczesnej, w życiu nie odważyłbym się na taką metaforę sprzeciwu wobec komercjalizacji tej dziedziny. Ale twórcy „Velvet Buzzsaw” się odważyli.
Film rozgrywa się w światku artystów i krytyków sztuki w Los Angeles. Gdy pracownica galerii sztuki odkrywa, że zmarły w tajemniczych okolicznościach sąsiad pozostawił po sobie nikomu nieznane niezwykłe obrazy, postanawia pokazać je światu. W tym samym czasie zaczynają się objawiać dziwne zjawiska, a ludzie mający kontakt z dziełami sztuki i próbujący je sprzedać umierają w tajemniczych okolicznościach.
Parę ładnych lat temu reżyser Dan Gilroy nakręcił znakomity thriller psychologiczny „Nocny strzelec”. Główną rolę zagrał w nim Jake Gyllenhaal. Wspominam o tym tytule nie tylko dlatego, że uważam go za jeden z najlepszych filmów dekady, ale też dlatego, że obaj panowie po raz kolejny połączyli siły. Tym razem mroczne ulice nocnego Los Angeles zamienili na rozświetlone i nadzwyczaj barwne kolory świata sztuki w mieście aniołów.
Już sam pomysł, by „Velvet Buzzsaw” umieszczać na Netfliksie (z limitowaną dystrybucją w amerykańskich kinach) jest dość wymowny.
Chyba nie ma dziś lepszego popkulturowego i artystycznego tygla niż Netflix. Tu każdy film ma taką samą wartość, bez względu na jego jakość. Tym bardziej, że nie wchodzą tu w grę mierzalne i obiektywne czynniki, typu ceny i wpływy z biletów. Każdy film oglądamy w ramach abonamentu, a więc poniekąd, przynajmniej od strony merkantylnej, jest równy pozostałym i ma takie same szanse dotarcia do mas. A „Velvet Buzzsaw” to w dużej mierze historia o tym, że przykładanie wartości do sztuki, która sama w sobie jest abstrakcyjna, to absurd. W dodatku czasem niebezpieczny.
Świat sztuki współczesnej to dość wdzięczny, ale i zarazem łatwy do obśmiania objekt. Hermetyczny, przerysowany, oderwany od rzeczywistości. Pełen przesady oraz barwnych i czasem dziwacznych postaci. Często wręcz nie potrzebuje satyry, bo parodiuje sam siebie. Także nieświadomie.
Pod wieloma względami „Velvet Buzzsaw” to satyra szyta zbyt grubymi nićmi.
![velvet buzzsaw netflix](https://ocs-pl.oktawave.com/v1/AUTH_2887234e-384a-4873-8bc5-405211db13a2/splay/2019/01/velvet-buzzsaw-netflix-1024x560.jpg)
Mamy tu głównego bohatera, który nazywa się Morf Vandewalt (wciela się w niego brawurowo Jake Gyllenhaal). Już bardziej pretensjonalnie brzmiącego imienia i nazwiska wymyślić się nie dało. W jednej ze scen przyglądamy się mężczyźnie, który podchodzi do leżącej na podłodze sterty śmieci i zachwyca się nimi sądząc, że to dzieło sztuki. Tego typu „suchary” nie śmieszą nikogo od co najmniej dekady. A i sama branża artystyczna zdążyła to obśmiać i nabrać dystansu do siebie.
W dodatku, film Gilroya płynnie przechodzi od dowcipasów ku c-klasowym horrorom, bawiąc się trochę kiczowatą stylistką slasherów oraz kina giallo. I przyznaję, że pomimo całej tej swojej toporności „Velvet Buzzsaw” ogląda się nadzwyczaj dobrze i bez zgrzytania zębami. I nawet jeśli co jakiś czas uśmiechamy się pod nosem z odruchem politowania nad czerstwym (czarnym) humorem, to nie sposób nie ulec urokowi całości.
Jest to urok specyficzny, bo sam fakt uprawiania satyry, która lekko złośliwym okiem przypatruje się pretensjonalnym artystom i ich dziełom, nie nadaje wcale erudycji i błyskotliwego humoru tej produkcji. Chwilami bywa ona równie pretensjonalna co świat, z którego chce zakpić.
W dużej mierze „Velvet Buzzsaw” ratują smakowite kreacje aktorskie. Gdyby nie one, film ten byłby co najmniej o klasę niżej.
![Toni Collette Jake Gyllenhaal Velvet Buzzsaw](https://ocs-pl.oktawave.com/v1/AUTH_2887234e-384a-4873-8bc5-405211db13a2/splay/2019/01/Toni-Collette-Jake-Gyllenhaal-Velvet-Buzzsaw-1024x576.jpg)
Jake Gyllenhaal jest tu po prostu wyborny. Neurotyczny, pedantyczny, do bólu przerysowany, ale aktor genialnie bawi się tą konwencją. Toni Collette i Rene Russo również z lekkością zanurzyły się w tym barwnym świecie, stając się znakomitymi partnerkami dla Gyllenhaala.
Jeden z najlepszych operatorów w Hollywood, Robert Elswit, zadbał o kapitalną warstwę wizualną, łączącą wpływy post-modernistyczne, kicz oraz standardy nowoczesnego kina. Co jakiś czas racząc nas umiejętną zabawą kolorami, perspektywą i ciekawymi ujęciami.
Temat komercjalizacji sztuki i tego, czy powinna być wyceniana to całkiem ciekawe zagadnienie. „Velvet Buzzsaw” podejmuje je odnosząc połowiczny sukces. To w dużej mierze kino rozrywkowe. Co nie oznacza, że nie należy oczekiwać od niego więcej. Ale, choć nie wszystko się w nim udało, to na pewno stanowi on atrakcyjny przyczynek do dalszych rozważań. Poza tym przecież wszystko jest względne, a sztuka tym bardziej. W końcu „krytyka jest tak ograniczająca i emocjonalnie wyczerpująca”. Tak więc, oglądajcie i bawcie się dobrze.