REKLAMA

„Wojna płci” to zmarnowany potencjał na znakomity film o równouprawnieniu kobiet i mężczyzn - recenzja Spider's Web

Filmowa opowieść o wyjątkowym meczu tenisa pomiędzy Billie Jean King i Bobbym Riggsem to tylko połowicznie udana próba zmierzenia się z tematem feministycznej walki o równość kobiet i mężczyzn.

wojna plci recenzja
REKLAMA
REKLAMA

„Wojna płci” opowiada o legendarnym meczu tenisowym, rozegranym pomiędzy kobiecą gwiazdą tego sportu, Billie Jean King (Emma Stone) a byłym mistrzem, Bobbym Riggsem (Steve Carell). Ich pojedynek, nazwany „Wojną płci” miał rozstrzygnąć kwestie związane z równymi wynagrodzeniami dla sportowców. Film przygląda się nie tylko przygotowaniom do historycznego meczu, ale również przybliża nam postaci King i Riggsa oraz ich psychiki.

Problem, jaki mam z „Wojną płci”, to fakt, że są to na dobrą sprawę dwa filmy w jednym. I niestety nierówne.  Może po prostu czegoś innego oczekiwałem od tej opowieści, ale styl narracji w części związanej z Billie Jean King moim zdaniem udał się tylko połowicznie. To niezwykle ważna postać w kontekście bojów o równouprawnienie kobiet i zmianę ich miejsca w świadomości społecznej.

O ile sam mecz finałowy i związany z nim show (w sumie był to bardziej happening niż klasyczny mecz) oraz przygotowania do niego są całkiem zajmujące, tak bardziej obyczajowa sfera filmu, w której dochodzi do romansu (lesbijskiego) Billie Jean, oglądałem raczej ze znużeniem.

wojna plci 2

Wiem, że to istotna część historii postaci Billie Jean, która dokonała wielu przełomów w myśleniu nie tylko o równych prawach kobiet i mężczyzn, ale też społeczności LGBT, natomiast ów wątek wydawał mi się zbyt rozciągnięty, trochę irytujący i odbierałem go jako wtręt kolejnego, trzeciego już filmu do tej całej układanki. O wiele ciekawszym motywem „Wojny płci” była sama osobowość Billie Jean - jej totalne oddanie i skupienie na sporcie, które sprawiało, że z łatwością potrafiła odpychać od siebie ludzi, stanowiących właściwie tylko epizody poboczne w jej życiu.

Choć, jeśli mam być szczery o ciekawszy wydał mi się wątek Bobby’ego Riggsa.

Byłego mistrza, który boryka się z uzależnieniem od hazardu i tak naprawdę to jest powodem całego zamieszania z tenisową wojną płci.

Do tego jego barwna osobowość i luźne podejście do życia sprawiają, że lubi on robić wokół siebie show, przebierać się w dziwne kostiumy, prowokować Billie Jean seksistowskimi docinkami i nazywaniem samego siebie „szowinistyczną świnią”.

Niestety Bobby Riggs to postać raczej drugoplanowa, gdyż pierwsze skrzypce gra tu Billie Jean. Jasne, to ważniejsza historycznie postać, ale skoro już same jej działania (oraz sens owego filmu) dążyły do równoupranienia i parytetów, to jednak oczekiwałbym, że obojgu zostanie poświęcony równy czas trwania filmu.

„Wojna płci” to porządnie zrealizowany dramat sportowy, choć dość nierówny od strony fabularnej.

Warto jednak zwrócić uwagę na dobre role zarówno Steve’a Carella, jak i Emmy Stone, choć oboje nie wychodzą poza swoje standardowe emploi. Stone gra trochę schowaną, lekko nieśmiałą i trochę dziwną dziewczynę, co nie jest wcale nowością, jeśli przyjrzymy się jej aktorskiemu CV. Podobnie Carell, który elementy komiczne łączy z subtelną dramaturgią nie pierwszy raz.

wojna plci

Tematycznie „Wojna płci” jest z pewnością filmem jak najbardziej na czasie, pomimo faktu, że opowiada o wydarzeniach mających miejsce ponad 40 lat temu. Pozornie wydawać by się mogło, że w zakresie równouprawnienia i szacunku do kobiet w przestrzeni publicznej zmieniło się dużo, ale tak naprawdę sądzę, że gdyby nie poprawność polityczna, nadal znalazłoby się niemało mężczyzn, którzy otwarcie twierdziliby, że kobietom nie należą się równe płace, takie same możliwości rozwoju, i że ich miejsce jest przy wychowywaniu dzieci i w kuchni.

Na szczęście „Wojna płci” nie przedstawia całej sytuacji tylko i wyłącznie w czerni i bieli.

Billie Jean nie jest perfekcyjną kobietą. Sam temat równej płacy też ma przedstawione w filmie solidne argumenty i kontrargumenty.

W końcu niemalże w każdej sferze życia zarobki danej płci są wypadkową wydajności, podaży i popytu. Tak jak w korporacji, filmie, muzyce czy w sporcie (w tym wypadku tenis męski), jeśli dana płeć generuje większe przychody i zainteresowanie sponsorów, a same rozgrywki są dla publiczności ciekawsze, ze względu na to, że mężczyźni (przez wzgląd na swoją siłę i sprawność) robią lepsze show, to niekoniecznie jest o czym debatować. Sztywne i bezmyślne parytety, tworzone tylko dla zasady mogą wywołać więcej szkód niż pożytku i to na wielu polach.

Problem pojawia się wtedy, gdy kobiece zawody generują takie samo zainteresowanie, a mimo tego panowie w garniturach nadal nie dają się przekonać do zrównania płac.

Wojna płci z pewnością daje do myślenia.

REKLAMA

To potrzebny film, poruszający wiele ważnych kwestii. Poza dobrymi kreacjami aktorskimi ma też świetną muzykę oraz znakomitą sekwencję tenisowego pojedynku pomiędzy King a Riggsem.

Natomiast nie jest do końca udany pod względem fabularnym, o wiele bardziej wciągnął mnie niedawny „Borg/McEnroe”, również opowiadający o pojedynku dwóch tenisistów. Tak więc ostateczną decyzję o tym, czy warto się na niego wybrać, pozostawiam wam. Ja oczekiwałem chyba jednak trochę innego obrazu.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA