REKLAMA

Moje prywatne wspomnienia z ery kaset wideo

W zeszłym tygodniu dotarł do mnie news o tym, że z końcem lipca zostanie zamknięta ostatnia na świecie firma produkująca poczciwe magnetowidy. Tym sposobem zakończyła się pewna era. Jako że całe moje dzieciństwo i przyswajanie sobie wówczas popkultury, odbywało się za pośrednictwem tego prehistorycznego urządzenia, które być może dla wielu czytelników sPlay wygląda jak dziwne czarne pudełko, postanowiłem wybrać się w niedługą sentymentalną podróż do czasów kaset wideo.

Prywatne wspomnienia z ery kaset wideo
REKLAMA
REKLAMA

Od dziecka nie lubię, kiedy ktokolwiek każe mi coś zrobić. Naturę buntownika i osoby ceniącej sobie niezależność można było u mnie zauważyć od najmłodszych lat. Dlatego też nigdy nie byłem zbyt wielkim fanem telewizji, a konkretnie mówiąc nie przemawiała do mnie idea ramówki i tego, że trzeba było się dopasowywać do programu dnia i o określonej godzinie stawić przed odbiornikiem. Organicznie wręcz przeczuwałem być może zbliżające się nadejście nowej ery, w której żyjemy obecnie; kiedy to filmy, seriale, klipy itp. oglądamy kiedy chcemy m.in. dzięki usługom streamingowym.

kaseta_wideo_artykul class="wp-image-72476"

Ale wracając do prehistorii, na długo przed pojawieniem się Netfliksa, jako mały brzdąc spożywałem swoją dzienną dawkę popkultury właśnie poprzez kasety wideo, na które rodzice, a z czasem ja sam, zaczęliśmy nagrywać wszystko to, co chciałem oglądać albo mogło mnie zainteresować. W ciągu dnia biegałem po podwórku, jeździłem na rowerze (no wiecie, taki standard z czasów kiedy nie wychodziło sie na dwór łapać Pokemonów), pod wieczór zasiadałem przed Pegasusem albo Playstation, jeszcze bez numerka z tyłu, i dopiero przed samym snem (albo z samego rana, tuż po przebudzeniu) pochłaniałem ruchome obrazy do syta.

Pierwsze były oczywiście bajki. Tutaj na początku królował kultowy "Wilk i zając".

Co ciekawe, zawsze myślałem, że tylko ja to oglądam. Nie wiem w sumie skąd moi rodzice mieli kasetę wideo z odcinkami Wilka i zająca (i to nie oryginalną, ale przegrywaną), natomiast byłem w niemałym szoku, gdy z czasem zaczynałem się dowiadywać, że praktycznie całe moje pokolenie, jak i starsi oraz młodsi ode mnie, też to oglądali.

Zanim jeszcze odkryłem filmy z Chuckiem Norrisem, na dłuuugo przed tym zanim pojawiły się dowcipy o Chucku, moją ulubioną bajką były przygody Chucka Norrissa w wersji animowanej. Nie wiem czy leciało to kiedykolwiek w polskiej telewizji.

Pamiętam natomiast, jak przeszukując półki w wypożyczalni wideo, natrafiłem na to cudo pod tytułem "Chuck Norris i jego karatecy", które oglądałem co najmniej kilka razy dziennie i przenosiłem się w świat akcji oraz sztuk walki.

Identyczna sytuacja była z Rambo. Nie miałem nawet pojęcia, że owa animacja powstała na podstawie filmu i przez długie lata Rambo był dla mnie po prostu kultową postacią z kreskówki, którą oglądałem na kasetach. Nie wiem na 100%, ale chyba Rambo, podobnie jak przygody Chucka Norrisa, nie leciały oficjalnie w telewizji.

Kolejną bają jaka trafiła pod moje strzechy był "Gigi".

Wpadający w ucho niewinny motyw przewodni zmylił dość mocno moich rodziców, a ja, będąc w wieku przedszkolnym totalnie zauroczyłem się tą zboczoną animacją, oczywiście wówczas jeszcze nie wiedząc tak naprawdę, co to wszystko oznacza.

Niemniej, po dziś dzień pamiętam, jak kapitalnie się bawiłem i padałem ze śmiechu, widząc tego małego zboczucha, który stara się jak tylko może zajrzeć dziewczynom pod sukienki, a gdy tylko dostrzeże białe majteczki to zyskuje nadludzkie moce i staje się mistrzem gry w koszykówkę, pomimo swojego karłowatego wzrostu. Na szczęście nie zryło mi to zanadto psychiki, natomiast nadal zastanawiam się jakim cudem coś takiego leciało w polskiej telewizji? W każdym razie, Japonia = dziwny kraj.

Równie dziwna, choć na inny sposób, była animowana wersja filmu "Sok z Żuka", z tego co pamiętam w wersji polskiej tytuł owej bajki brzmiał "Żukosoczek" i o wiele bardziej mi się on podoba.

Niedawno obejrzałem ponownie na YouTubie kilka odcinków tej serii i naprawdę zdumiewa mnie fakt, że tak psychodeliczne i pokręcone bajki można było oglądać w latach 90. Na czymś takim nie da się wychować normalnych ludzi (wiem, co mówię).

Moje pierwsze malutkie kroczki ku popkulturowemu dojrzewaniu miały miejsce przy okazji dwóch kultowych serii animowanych, tyle tylko że w wersjach pełnometrażowych.

Moje ulubione bajki z czasów zerówki i wczesnej podstawówki to "Wojownicze Żółwie Ninja" oraz "Transformers". Pamiętam, że gdy tylko dowiedziałem się, że istnieje filmowa wersja Żółwi, z miejsca stała się ona najbardziej upragnionym przeze mnie filmem i gdy tylko tata po raz pierwszy przyniósł mi z pobliskiej wypożyczalni kasetę zniknąłem z życia na co najmniej pół dnia, a potem praktycznie codziennie ogladałem ją jeszcze raz i jeszcze raz, do czasu aż w końcu trzeba ją było oddać.

Już wtedy ten film robił na mnie wielkie wrażenie. Oglądanie Żółwi Ninja w wersji quasi-realistycznej było nie lada przeżyciem dla 6-latka. Do tego film był dość mroczny, poważny, chwilami nawet straszny i brutalny jak na kino rozrywkowe lat 90. Zresztą jakiś czas temu przypomniałem sobie ów obraz i to naprawdę zadziwiająco dobre i dojrzałe (jak na film o gadających żółwiach, które umieją karate) kino.

Drugim poważnym krokiem ku mojej dojrzałości był "Transformers The Movie".

Znalazłem ten film trochę przypadkiem w jednej z wypożyczalni. Był w dość zaniedbanym pudełku, taśma była miejscami pogięta, przez co zdarzały się zakłocenia, ale cóż to był za film. Scena, w której [UWAGA SPOILER] ginie Optimus Prime dosłownie zmieniła coś w mojej psychice. Optimus był jednym z moich największych bohaterów, do tego jako dziecko nie przyzwyczajamy się do faktu, że bohaterowie naszych bajek mogą umrzeć i odejść. Tymczasem praktycznie w pierwszej połowie filmu, kompletnie nieoczekiwanie, po morderczym pojedynku z Megatronem, Optimus umiera. Tak mną to wstrząsneło, że musiałem przerwać oglądanie na jakiś czas, zupełnie jakby odszedł ktoś z mojej rodziny.

Z biegem czasu, gdy stawałem się coraz starszy, aktorskie filmy zaczęły wypierać bajki. Do kina jeszcze wówczas chodziłem rzadko i przeważnie razem z wycieczką klasową, telewizja nadal mnie nie przekonywała, także moim przewodnikiem były wypożyczalnie kaset wideo, z których wyławiałem dla siebie perełki. Z początku moim punktem odniesienia było to, co oglądałem wcześniej, czyli bajki.

Patrząc na repertuar wypożyczalni w latach 90. oraz pamiętając moje uwielbienie do bajek z Chuckiem Norrisem, pierwszym strzałem i filmem jaki pamiętam był "Samotny wilk McQuade".

To było dla mnie nie lada odkrycie, bo ów film, pełen akcji i scen walk, zrobił na mnie lepsze wrażenie niż bajka, a do tego sprawił, że zakochałem się w oldschoolowym kinie akcji. Niedługo później w moje ręce trafił "Zaginiony w akcji", który dziś wygląda jak podróbka "Rambo", ale swego czasu był dla mnie najlepszym filmem akcji ever.

Potem pojawił się Rutger Hauer, który przez długie miesiące stał się moim idolem, po tym jak zgrał ślepego wojownika walczącego z mafią w filmie "Ślepa furia".

Kiedy tylko po raz pierwszy na początku podstawówki wkręciłem się w czytanie komiksów, z miejsca moich ulubionym superherosem stał się Spider Man. Czasem zazdroszczę dzisiejszym dzieciakom, że mają aż taki wybór kreskówek, gier i filmów z Pająkiem w roli głównej, bo ja, pod koniec lat 90., musiałem zadowolić się, skądinąd udanym serialem animowanym, natomiast jeśli chodzi o długo wyszukiwane przeze mnie w wypożyczalniach filmy, to trafiłem jedynie na coś takiego.

Mimo tego że byłem dzieciakiem, widziałem jak słabo to wygląda, ale jednak siła wyobraźni robiła swoje i pamiętam, że niejeden raz siedziałem wlepiony w telewizor oglądając "Spider Man Strikes Back" z lat 70., w kółko.

Dopiero później przyszedł czas na popkulturowe dojrzewanie. Na pierwszy ogien poszedł „Indiana Jones i ostatnia krucjata”. Pamiętam to jak dziś, pewnego dnia odwiedziła mnie dwa lata ode mnie starsza sąsiadka z dołu i wręczyła mi przegraną kasetę wideo z napisem „Indiana Jones” i powiedziała, że to fajny film i żebym sobie obejrzał, bo na pewno mi się spodoba. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, ale wydarzenie to kompletnie zmieniło moje życie. Film Spielberga oczarował mnie jak nic wcześniej. Zobaczyłem jaką wspaniałą magią i przygodą może być kino, jako cudowne opowieści i światy może pokazywać i przenosić w nie widza. To wtedy świadomie i na poważnie rozpocząłem mój najbardziej trwały i udany związek, czyli moją miłość i pasję do kina, która trwa po dziś dzień, i z której już ładnych parę lat utrzymuję się zawodowo. A wszystko dzięki niepozornej, czarnej kasecie wideo z przygodami dzielnego archeologa.

Potem pojawiały się kolejno „Powrót do przyszłości, Gwiezdje Wojny, Jurassic Park, Maska, Terminator, który jest jednym z filmów, który zdobył swoją sławę głównie właśnie dzięki rynkowi kaset wideo, gdyż jego kinowy żywo, choć udany, nie wywołał aż takiego szału, jak moment, w którym pojawił się on w wypożyczalniach.

REKLAMA

A ostatnim filmem, jakim pamiętam, że oglądałem na kasecie wideo była kinowa wersja serialu „Miasteczko South Park". Potem zacząłem przenosić się na DVD. Moim pierwszym filmem w tym formacie był "Matrix", ale to już zupełnie inna historia.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA