REKLAMA

Film o Wyszyńskim to niewypał. Polskie kino patriotyczne ma się fatalnie

Kardynał Stefan Wyszyński zastanawia się w kinach, czy na wrogu lepiej się zemścić, czy mu przebaczyć, uwydatniając widzom całą gamę bolączek polskiego kina patriotyczno-religijnego. Takimi filmami prawica nie podbije serc młodzieży.

wyszyński zemsta czy przebaczenie opinia
REKLAMA

To wręcz dziwne, że w tym razem filmowcy nie dali się zaskoczyć, jak w przypadku obchodów 100-lecia odzyskania niepodległości przez Polskę. Produkcje zrealizowane z myślą o tej właśnie rocznicy pojawiły się z rocznym opóźnieniem. A tutaj już pięć dni po beatyfikacji kardynała Stefana Wyszyńskiego i matki Róży Czackiej na wielkie ekrany wchodzi oficjalny film tego wydarzenia. Uff, czyli jednak się da. Twórcy zdążyli. Za to należą im się pochwały, bo przecież nie za samą produkcję.

REKLAMA

Nikt chyba nie spodziewał się, że „Wyszyński – zemsta czy przebaczenie” będzie filmem dobrym.

Co prawda nauczyciele pewnie wybierają już terminy, aby na seans zabrać swoje klasy, ale produkcja ta serc młodzieży nie zdobędzie. Uczniowie zobaczą bowiem w kinie to samo, z czym na co dzień muszą borykać się w szkolnych ławach – rzucanie wzniosłymi frazesami, głupie zabiegi poetyckie i wszechobecną nudą. A szkoda, bo skoro minister Przemysław Czarnek już uparł się, aby nową listą lektur stłamsić w nich wszelką chęć czytania, to przydałoby się, żeby chociaż w kinie mogli odetchnąć.

„Wyszyński – zemsta czy przebaczenie” cierpi na te same bolączki, co całe rodzime kino patriotyczno-religijne. Witold Gombrowicz by się uśmiał, myśląc, jak nauczyciele zaraz będą musieli pokazywać uczniom zdjęcia Jana Pawła II i mówić, że Wojtyła wielkim pisarzem był. W naszej kinematografii takie rzeczy dzieją się już od jakiegoś czasu. Dlatego prawicowi politycy narzekają na Netfliksa, który forsuje „lewacką ideologię”, a Kamil Bortniczuk ze strachem spogląda na obecną na platformie kategorię filmów o lesbijkach.

Oczywiście, że Netflix będzie lepiej oddziaływał na wyobraźnię widzów, kiedy prawicową alternatywą są tytuły pokroju „Ziei”.

Tadeusz Syka w „Wyszyńskim” podobnie jak Robert Gliński pisze hagiografię swojego bohatera. Twórcy mogą zapierać się nogami i rękami, że to opowieść o człowieku, nie o świętym, bo przecież pokazują rozterki moralne swojego bohatera. Są one jednak sprowadzone do kilku kwestii padających z offu, równie porywających co komentarze Macieja Iwańskiego podczas transmisji meczy piłki nożnej. Protagonista co chwilę szuka w nich odpowiedzi na eksponowane w materiałach promocyjnych filmu pytanie „jak miłować nieprzyjaciół, kiedy przyszło nam do nich strzelać”.

Na myśl od razu przychodzą słynne słowa Jacka Braciaka na temat różnic między kinem amerykańskim a polskim, które padły w jednym z odcinków programu „Kuby Wojewódzkiego”. Aktor powiedział, że w filmach hollywoodzkich żołnierze rozmawiają o kurczakach z Kentucky, a za nimi dużo się dzieje, podczas gdy w polskich żołnierze mówią o odniesionych ranach, a w kadrze cisza. Nie da się odczuć okropieństw wojny. I to doskonale pasuje do „Wyszyńskiego”. Rzecz dzieje się w czasie Powstania Warszawskiego, już młodzi chłopcy chętnie ruszają do ataku na nazistów, ale zaraz nadchodzi cięcie. Możemy sobie tylko wyobrażać co tam się dzieje. Wyłuskać to z dialogów. Słowa, słowa, słowa i… więcej słów. To wszystko, czego należy spodziewać się podczas seansu.

Złudne jednak byłoby wrażenie, że film sprawdziłby się lepiej jako audiobook. Dialogi są bowiem czerstwe jak żarty wąsatego wujka na weselu. W „Mieście 44” Jan Komasa uwspółcześnił swoją opowieść, a bohaterowie wypowiadali się jak prawdziwi młodzi ludzie. Tutaj możemy o tym zapomnieć. Kiedy postacie nie opowiadają o swoim bohaterstwie, to podkreślają, jak bardzo chciałyby, aby wojna się skończyła albo zachwalają protagonistę i rzucają wyznaniami wiary. Tyle. Nieraz aż uszy bolą, bo Syka przyjmuje pozę księdza prawiącego kazanie z ambony.

Niczym cycata blondyna przechwalająca się w slasherze liczbą partnerów seksualnych, żołnierz mówiący, że nie ma czasu się modlić, musi zginąć dwie sceny później.

Oczywiście wcześniej wołając kapelana. Syka przejmuje więc retorykę filmów christploitation, tylko, zamiast nas rozbawiać fabularnymi absurdami w imię jedynej słusznej religii, wprawia w zażenowanie. A przecież minister Piotr Gliński nieraz przekonywał o potrzebie tworzenia produkcji patriotycznych na miarę „Bravehearta – Walecznego Serca”. Za każdym razem gdy o tym wspominał, przyklaskiwałem jego słowom, ale w kinie nigdy nie widziałem, aby rodzimi twórcy wzięli sobie je do serca.

Polscy reżyserzy wolą na siłę wpychać nam wartości patriotyczne, snując opowieści z tezą i tylko na niej się skupiając. „Braveheart” był jednak przede wszystkim filmem rozrywkowym, a u nas o humorystycznych wstawkach można zapomnieć. Jeśli miałbym wskazywać na to, czym inspirował się Syka, to na pewno nie byłyby to tytułu pokroju „Patrioty”. W „Wyszyńskim” widać raczej tanią chrześcijańską symbolikę i nieznośny patos charakterystyczne dla twórczości Zacka Snydera. Kiedy reżyser w jednej ze scen nieudolnie próbuje budować napięcie w stylu prologu „Bękartów wojny”, to widzowie co najwyżej będą ziewać.

Jeśli filmowcy chcą nas uczyć patriotycznych postaw, muszą zacząć robić to w lepszym stylu. Opowiadanie o bohaterach narodowych może być ciekawe, o ile będzie trzymało się kupy, a nie wyjdzie z tego „Dywizjon 303. Historia prawdziwa”. Większość kina „ku pokrzepieniu polskich serc” jak na razie składa się z produktów filmopodobnych, których twórcy chyba nie rozumieją, że osiągają efekt odwrotny do zamierzonego. W przypadku „Wyszyńskiego” jest to ewidentne. Bo teraz minister Czarnek zapowiada wycieczki śladami świętego, a omawiana produkcji na pewno nie wzbudzi zainteresowania uczniów jego postacią. Raczej dojdzie do buntu.

REKLAMA

Chciałbym zobaczyć dobre polskie kino patriotyczne. Serio. Łaknę drugiego „Kanału”, pragnę kolejnego „Potopu” i marzę o następnej „Akcji pod Arsenałem”. Zamiast tego mam nieudolne „Legiony”, tandetną „Bitwę pod Wiedniem” i skompromitowaną „1920 Bitwę Warszawską”. Tematów i bohaterów narodowych nam nie brakujmy. Filmowcy muszą się tylko nauczyć dobrze z nich korzystać. Na razie jednak wszystko wskazuje na to, że uparcie dalej podążają ścieżką „Smoleńska”. Takim „Wyszyńskim” godzą w rozum i godność widza, a nie wpajają widzom jakiekolwiek wartości.

*Zdj. główne: Emilia Bąk

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA