Politycy serwują uczniom najgorszą stronę kultury – rozmawiamy o liście lektur szkolnych
Minister Przemysław Czarnek dwa dni temu oficjalnie ogłosił, jak będzie wyglądała nowa lista lektur do polskiego. Stało się to zaledwie dwa tygodnie przed początkiem roku szkolnego i wywołało mnóstwo zamieszania. O tych zamianach rozmawiamy z Krzysztofem M. Majem znanym z krytycznego nastawienia do kanonu lektur.
Nowa lista lektur szkolnych dla podstawówek, techników i liceów została oficjalnie przedstawiona w ostatni wtorek przez ministerstwo edukacji narodowej. Zmiany w kanonie pociągnęły za sobą ogólnonarodowy sprzeciw, zwłaszcza wobec nadmiaru dzieł od takich autorów jak Jan Paweł II i Zofia Kossak-Szczucka. Prawdziwe problemy nauczania o kulturze w polskich szkołach kryją się jednak znacznie głębiej. A ich reforma wymagałaby pójścia zdecydowanie dalej niż miał odwagę jakikolwiek rząd. Jak należałoby ją przeprowadzić? O tym opowiedział nam były polonista, popularny youtuber i doktor z Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie Krzysztof M. Maj.
Lista lektur 2021 – rozmawiamy o potrzebie filmów Disneya i gier wideo oraz latach zanudzania uczniów:
Przemysław Czarnek ogłosił w tym tygodniu dokładną listę zmian w kanonie lektur z języka polskiego w szkole podstawowej i liceach. W szczegółach różni się ona nieco od zapowiedzi, ale rozumiem, że trudno mówić o zaskoczeniu. Jaka w takim razie była twoja pierwsza reakcja na przedstawione zmiany?
Krzysztof M. Maj: Po pierwsze, zgodnie z tematyką pomyślałem: „Co tu się odjaniepawliło?”. A po drugie, wyraziłem głośno przekonanie, że jedne ramotki zastąpiono innymi. Największy problem z listą lektur polega na tym, że jest sterowana politycznie. Dla uczniów uczęszczających na lekcje języka polskiego to jest często pierwsza i zarazem ostatnia okazja na zapoznanie się z kulturą. A politycy im serwują najgorszą stronę tej kultury. Nie dość, że uczniowie czytają teksty silnie obciążone ideologicznie, to kompletnie nieżyciowe. Nie oszukujmy się – „Zapiski więzienne” prymasa Wyszyńskiego to nie jest coś, co się komukolwiek dzisiaj przyda. Pokolenie moich rodziców nie było już przesadnie rozentuzjazmowane tymi tekstami, a co dopiero dzisiejsi nastolatkowie.
To jest moim zdaniem strzał w stopę. Nawet jeśli rządząca prawica bardzo chce, żeby treści katolicko-konserwatywne wpływały na wykształcenie młodych ludzi, to zdaje się nie rozumieć podstawowej zasady czytelnictwa. Jeżeli coś komuś wrzucimy do listy lektur, to przeważnie znienawidzi to na resztę życia. Nowa lista lektur to też wyraz przebywania w bańce, wewnątrz której nikt nawet nie zdaje sobie sprawy, że dzisiejsza młodzież większość kultury przyjmuje w formie audiowizualnej.
Lata mijają, a nikt nadal nie próbuje szerzej wprowadzić filmów do szkolnego kanonu.
Nie mam zielonego pojęcia dlaczego tak się dzieje. Z poprzedniej listy lektur właśnie wyrzucono „Winnetou” Karola Maya, ale zastąpiono ją kolejną powieścią indiańską, „Tecumsehem” Longina Jana Okonia. Bez żadnych problemów można by ją zastąpić „Pocahontas” Disneya. W latach 90. ludzie się już raczej nie bawili w Indian i kowbojów, dlaczego więc teraz uznaje się to za coś potrzebnego? Zresztą w trakcie seansu „Pocahontas” dowiadują się, że kolonializm to coś złego, a potem stawia się ich przed lekturami sprzed ponad stu lat, które pokazują coś całkowicie przeciwnego.
Spróbujmy na chwilę pobawić się adwokata diabła. Czy w ogłoszonych zmianach znajdziemy coś wartościowego? Z jednej strony mamy tam „Drużynę Pierścienia” i powieść Nicholasa Sparksa, a z drugiej wspomnianego Wyszyńskiego w towarzystwie Jana Pawła II i nagle promowanej na najważniejszą polską pisarkę Zofii Kossak-Szczuckiej.
Oprócz tego dodano też mniej znane teksty Henryka Sienkiewicza, których nawet na wydziałach polonistyki się nie czyta. Na liście lektur uzupełniających uchował się „Felix, Net i Nika” Rafała Kosika i to jest chyba jedyny pozytyw. Wychodzi na to, że petycja zorganizowana przez Wydawnictwo Powergraph i Kasię Sienkiewicz-Kosik coś dała, z czego się cieszę. To jest jedna z nielicznych powieści współczesnych na liście lektur szkolnych. Bo ta w 3/4 została zbudowana w oparciu na książki ze studiów polonistycznych, a reszta to dodatek ideologiczny. Tylko sposoby promowania tych narracji są zupełnie nieskuteczne. Od Zofii Kossak-Szczuckiej dzieci w IV-VI dostały książkę o zwierzątkach „Topsy i Lupus”, od której lepszy byłby dowolny film Disneya ze zwierzętami w roli głównej. Politykę historyczną w gimnazjum czy liceum zdecydowanie lepiej byłoby promować „Narrenturmem” Andrzeja Sapkowskiego niż pisanymi w nurcie pokrzepienia serc powieściami Kossak-Szczuckiej.
Uczniom z uporem maniaka proponuje się książki pisane językiem niedostosowanym do współczesnych realiów?
Mam wrażenie, że o tym problemie różni eksperci stale zapominają. Nie da się zachęcić ludzi do czytania, jeżeli na starcie zafundujemy im blokadę językową. Przeciętna uwaga odbiorcy w internecie to jest od ośmiu do dwunastu sekund. Czemu oczekujemy od uczniów uwagi w starciu z literacką polszczyzną w stylu Kossak-Szczuckiej? Zresztą zgadzam się z tym, że powstał jakiś dziwny fanklub tej pisarki. Pewnie głównie z tego powodu, iż ministrem edukacji został prawnik lubujący się w powieściach historycznych i literackich dewocjonaliach. Zresztą to chyba jakiś odprysk tego nowego przedmiotu pt. „Historia najnowsza”, na którym uczniowie mają słuchać o męczeństwie dzieci w obozach koncentracyjnych.
Wiem, że jesteś od dawna zwolennikiem większej obecności fantastyki w kanonie. Po pewnej przerwie dostaliśmy znowu książkę J.R.R. Tolkiena, tym razem padło na „Drużynę Pierścienia”. To na pewno dobry wybór? Językowo Tolkien stawia wiele barier i nie jest najprostszym autorem fantasy. Czy nie zniechęcimy w taki sposób młodzież do tego gatunku?
Co poczytniejsi autorzy fantastyki tacy jak Brandon Sanderson faktycznie programowo odcina się od Tolkiena. Warto docenić jego talent światotwórczy, ale faktycznie jego opowieści stawiają dużo blokad językowych. Sam z zaskoczeniem się w zeszłym roku odbiłem od 1. tomu „Władcy Pierścieni”, do którego powróciłem po latach. Ta historia jest trudna i ma wolne tempo narracyjne, do którego trzeba się przyzwyczaić. Dlatego od zawsze powtarzałem, że lepiej na listę lektur dawać opowiadania zamiast powieści. W fantastyce mamy mnóstwo fenomenalnych dzieł należących do krótkich form, choćby od Neila Gaimana, Roberta Wagnera czy Andrzeja Sapkowskiego. Dopiero po nich bardziej doświadczony czytelnik fantastyki jest gotowy do tego, żeby brać się za bary z ojcem współczesnego fantasy. Inna sprawa, że Tolkien od dawna jest czytany w kluczu chrześcijańskim i to mogło mieć wpływ na wybór właśnie jego.
Polska fantastyka od dawna ma łatkę mocno prawicowej.
To prawda. Dużo mówiła o tym choćby Kasia Babis w cyklu „Dziady polskiej fantastyki”. Dlatego wprowadzenie na listę „Władcy Pierścieni” z jednej strony mnie cieszy, bo przynajmniej tej powieści się udało. A z drugiej można było wybrać lepiej. Wystarczyłoby przejrzeć Netfliksa, żeby zobaczyć, co ludzi akurat interesuje. Choćby „Cień i kość” Leigh Bardugo. Jestem przekonany, że dzieciaki chciałyby to czytać.
Bardzo ciekawym a łatwym do przeprowadzenia zadaniem dla nauczycieli byłoby też pokazanie jak ważne do dzisiaj są legendy o Królu Arturze. Lekcja polegająca na porównaniu XIV-wiecznego poematu z filmem „Zielony Rycerz” i „Przeklętą” Netfliksa byłoby czymś świetnym dla uczniów. Zostawmy jednak na razie fantastykę. Jestem ciekaw, jak na wspomniane zmiany zareagowali poloniści. Większość nowości weszła w skład lektur uzupełniających, to może nie ma się czym przejmować?
Większość lektur od lat się nie zmienia. Wszystkie te Mickiewicze, Sienkiewicze, Żeromskie i Słowackie, które stawiają przed kolejnymi pokoleniami uczniów coraz większe bariery językowe i kulturowe. Natomiast w kanonie mamy też drugą grupę, które co kilka lat ulega przetasowaniom. Poloniści głównie zżymają się na to ze względów pragmatycznych. Czują się zniecierpliwieni tym, że znowu ich zlekceważono i podano im nowy kanon na dwa tygodnie przed początkiem roku szkolnego. Scenariusze lekcji są przygotowywane w oparciu o zalecenia i rekomendacje w podstawie programowej, które jeszcze nie zostały opublikowane. Więc nauczyciele będą mieć na to jeszcze mniej czasu. Natomiast też się nie oszukujmy – jest spora grupa pedagogów o poglądach prawicowych. Oni patrzą na te zmiany pozytywnie.
Kościelno-konserwatywnej tematyki faktycznie będzie więcej?
Tak, ale nie chciałbym wikłać się w narrację, jakoby teraz dopiero nadszedł prawicowy skręt w polskim kanonie. Od dawna na listy lektur trafiały bardzo konserwatywne książki. Przez lata kształtowało się za ich pomocą obywatela tradycyjnego, polonocentrycznego i myślącego o Polsce jako o mesjaszu narodów. Trudno się temu dziwić, skoro wśród lektur dominuje XIX wiek. Tamtejsze narracje dzisiaj słabo się sprawdzają, a mimo to każemy je uczniom odczytywać literalnie. Ta lista od dawna jest jaka jest i nauczyciele nic z tym nie robili. Jakoś sobie nie przypominam ulicznych protestów środowiska przeciwko kształtowi spisu lektur szkolnych (śmiech).
W jaki sposób należałoby poprawić kanon lektur w naszych szkołach?
Przede wszystkim powinien być regulowany oddolnie. Nikt nie pyta na starcie klasy: „To o czym byście chcieli w tym roku porozmawiać?”. Ja tak robię ze studentami i nie wierzę, że takiej rozmowy o tym, co jest oglądane i czytane obecnie, nie dałoby się przeprowadzić z uczniami. Dopóki będziemy udawać, że język polski równa się historii literatury, dopóty będziemy tworzyć przed uczniami sztuczną rzeczywistość. Oni oglądają Netfliksa, grają w gry wideo i po przejściu przez szkołę przeważnie uznają, że z taką literaturą nie chcą mieć nic wspólnego.
W kanonie lektur prawie nie ma dzieł stworzonych w XXI wieku, choć mamy już 2021 rok. To kiedy będzie na nie odpowiedni moment? W 2050, a może 2100 roku? Taką granicę da się w ogóle wytyczyć? W teorii kanon powinien składać z tego, co dzisiejsze i aktualne oraz tego, co ważne historycznie i kulturowo.
Obecnie niestety ta granica została zaburzona. Mamy 100 proc. tekstów promujących kwestie historyczne. W lekturach uzupełniających pojawia się garstka tekstów współczesnych. Bywały w przeszłości próby wprowadzenia „tekstów kultury”, bo tym śmiesznym określeniem nazywano dzieła należące do innych mediów. Niestety, one zawsze wrzucano na listy jako doczepkę. Myślę, że to nie jest dobra droga. Osobiście widzę kanon składający się z dwóch części: statycznej i dynamicznej. Niech pierwsza faktycznie będzie niezmienna i nastawiona na historię kultury, ale druga powinna być aktualizowana co najmniej raz do roku. Nowe problemy społeczne pojawiają się bardzo szybko. Kilka lat temu najważniejszym tematem byli uchodźcy, potem katastrofa ekologiczna, a teraz wyobraźnię rozpala kolonizacja Marsa. Oczywiście ten komponent dynamiczny powinien powstawać w oparciu o rozmowy z uczniami.
Premier Matuesz Morawiecki przedstawił w zeszłym roku plan wprowadzenia do kanonu gry wideo „This War of Mine”, ale jak widać teraz nie znalazło się dla niej miejsca. Czyli znów na doczepkę i w ramach czysto propagandowego przekazu. Ale jak w ogóle wprowadzić nowe technologie do kanonu? Szkoły rzadko kiedy mają nowoczesne telewizory, a co dopiero komputery na użytek polonistów i subskrypcję serwisów streamingowych.
Bez pieniędzy nic nie zrobimy. Natomiast te inwestycje jak najbardziej są do zrobienia we współpracy z branżą. Jeżeli youtuberzy są w stanie umawiać się z firmami na darmowy sprzęt, to państwo tym bardziej powinno mieć takie narzędzia. Jestem głęboko przekonany, że dałoby się to przeprowadzić w szkołach. Tylko trzeba by było pomyśleć nad sposobami wypromowania takiej współpracy i pokazania jej jako czegoś dla uczniów pozytywnego. To powinien być priorytet inwestycyjny rządu podobnie jak dostępny dla wszystkich światłowód, o czym wielu z nas boleśnie przekonało się w okresie pandemii. Oczywistością powinno być włączanie smarfonów na każdym poziomie edukacji. Dzieciom niemających do nich dostępów należałoby taki zapewnić. A jak już mamy zdobyty hardware, to koniecznością byłaby przemiana szkolnej biblioteki w mediatekę mającą też dostęp do serwisów streamingowych. Wykluczenie ekonomiczne staje się jeszcze bardziej drastyczne, gdy takiej możliwości uczniom nie dajemy.
Czy nauczyciele są gotowi na taką rewolucję? Ja osobiście dostrzegam obok problemu finansowego również problem mentalny.
Dlatego za tym powinna pójść też zmiana programu na uniwersytetach. Teraz nie mamy niestety wystarczającej liczby nauczycieli mających wiedzę z zakresu nowych mediów, komiksów, anime, filmów, seriali czy gier wideo. Pociągnęło by to też za sobą konieczność przerobienia egzaminów. Odpytywanie z planu wydarzeń gry wideo czy charakterystyki pojawiających się tam postaci to całkowity absurd, a jak wiadomo szkoła tylko to potrafi (śmiech). Wrzucenie „This War of Mine” do programu nauczania zupełnie nieprzygotowanym do analizy gier polonistom niczego realnie nie zmieni.
Nie widzę tego otwarcia na nowość także wśród nauczycieli. Nauczyciele nie zdają egzaminu, choć oczywiście są chlubne wyjątki. Natomiast powinni protestować środowiskowo, a nie robią tego, bo nadal wielu jest święcie przekonanych o wyższości Henryka Sienkiewicza czy Olgi Tokarczuk nad Andrzejem Sapkowskim lub dowolnym uznanym filmem, komiksem czy serialem. Opierają się na ślepych dogmatach wbijanych na uniwersytetach. Dopóki się to nie zmieni, to nauczyciele nadal będą podawać uczniom wypaczony obraz kultury.