David Fincher ujmuje cały charakter "Zabójcy" w jednej scenie, w której grany przez Michaela Fassbendera bohater rozprawia o bezwzględności tego świata, zajadając się cheeseburgerem z McDonald's. Nowy thriller Netfliksa to bowiem śmieciowy film wzniesiony do rangi traktatu filozoficznego. Brudna pulpa ubrana w arthouse'owy prochowiec.
OCENA
Już sama czołówka odsyła nas do akcyjniaków z lat 90., które cieszyły się wzięciem w osiedlowych wypożyczalniach VHS. Dla fanów Davida Finchera to pierwszy sygnał, że reżyser po przerwie na "Manka" wraca do gatunkowych korzeni. I rzeczywiście "Zabójca" to przede wszystkim stylowy thriller. Prosta, wyjęta wprost z literatury groszowej narracja, coraz śmielej się tu rozgałęzia, wciągając nas w samonakręcającą się spiralę przemocy.
Grany przez Michaela Fassbendera zabójca to potomek "Samuraja". W swej pracy jest metodyczny i jak mantrę powtarza, że musi przewidywać, a improwizacja jest niedozwolona. Pracuje dla kogo chce, nie nazywa się patriotą, a jeśli sprawdza się w powierzonych mu zadaniach, to dlatego, że ma wszystko głęboko w rzyci. Chociaż kolejną akcję w pełni już przemyślał i poprzedził wielodniową, żmudną obserwacją, nagle dzieje się coś niespodziewanego. Kiedy szykuje się do strzału z karabinu snajperskiego, przed jego celem staje roznegliżowana kobieta. Tętno trochę mu skacze, ale pociąga za spust i... PUDŁO!
Więcej o współpracy Davida Finchera z Netfliksem poczytasz na Spider's Web:
Zabójca - recenzja nowego thrillera Netfliksa
Snajperowi blisko do sapera, który myli się tylko raz. Po nieudanej akcji tytułowy zabójca rusza do swojej kryjówki na Dominikanie, a tam odnajduje ślady nasłanych na niego zbirów. Musi więc dorwać pracodawcę i zleceniodawcę, zanim oni dorwą jego. Zresztą znamy zasady równie dobrze, co Fincher. Reżyser nie wstydzi się gatunkowego rodowodu swojego filmu, a wręcz go uwypukla. Klisze idą więc w parze z fabularną umownością, przez co na drodze głównego bohatera pojawiają się postacie bez przeszłości i śmiercią wpisaną w najbliższą przyszłość.
Wbrew opisowi fabuły reżyser ucieka od jej sensacyjnego charakteru. Ucieczka przed policją po ulicach Paryża zamiast kojarzyć się z blockbusterową przesadą "Szybkich i wściekłych", przywodzi na myśl dekonstrukcję filmowego spektaklu z "Drive". Dostajemy bowiem kino akcji bez akcji. "Zabójca" to antyteza "Johna Wicka", której rytm wybijają monotonne i powtarzalne monologi głównego bohatera dobiegające nas spoza kadru. Współgrają one z senną i wprawiającą w trans muzyką Trenta Reznora i Atticusa Rossa. Ta produkcja się wlecze, wybudzając nas z letargu jedynie przy okazji rzadkich aktów przemocy. Są one nagłe. Niespodziewane. Agresywne. Krótkie.
Kamera Erika Messerschmidta czujnie obserwuje poczynania głównego bohatera, pozwalając nam głębiej wejść w jego psychikę. Kiedy akurat nie studiuje jego twarzy, to przygląda się mrocznym zaułkom kolejnych miast i lotnisk, szukając kryjącego się w nich niebezpieczeństwa. Fincher pełnymi garściami czerpie przy tym z poetyki czarnych kryminałów, aby nas przytłoczyć, sprawić, żebyśmy poczuli stan ciągłego zagrożenia. Chce osaczyć widza dusznym klimatem i go nim przydusić. Dzięki temu to nie jest film, który się ogląda. To film, który się chłonie.
"Zabójca" okazuje się wszystkim tym, czym chciało być "The Limits of Control". Podszytą ironią artystyczną fanaberią, która rozpycha się w ramach popularnej konwencji. W przeciwieństwie do Jima Jarmuscha, reżysera nie interesuje abstrakcyjny bełkot. Zastępując psychologiczne komplikacje, archetypicznymi uproszczeniami, skupia się na gatunkowym mięsie. Nietaktem byłoby sprowadzanie produkcji do czystej (anty)rozrywki, bo dotyka fundamentalnych i uniwersalnych prawd o współczesnym człowieku - nie zawsze łatwych do przełknięcia. Wypowiada je raz wprost, a raz utrudnia sobie do nich drogę. Niemniej to kino z flakami na wierzchu, którymi z uśmiechem na ustach nas okłada. Dajesz Fincher! Mocniej, mocniej, mocniej!
"Zabójca" pojawi się w kinach 27 października. Na Netfliksa trafi 10 listopada.