Obejrzałam nowy serial TVN-u, „Zakochani po uszy”, i oszalałam. Tego nie można było nakręcić „na serio”
„Zakochani po uszy” to nowy serial stacji TVN. Jeśli jego twórcy nie puszczają oka do widza, to ja pozwolę sobie puścić w niepamięć, że to wszystko jest na serio.
OCENA
Uwaga, są spoilery.
TVN ostatnio odkupił swoje winy po nieszczęsnej „Pułapce”. Dostaliśmy „Pod powierzchnią”, a potem serial „Chyłka. Zaginięcie”. Przyznam, że te nowe produkcje (poniekąd nawet taka „Pułapka”) sprawiły, że trochę wyrzuciłam z pamięci telenowele, którymi raczyła nas przez lata stacja. Nie twierdzę, że wszystkie były złe (całym serduszkiem jestem z „Brzydulą”; #teamviolettakubasińska), ale nie możemy się oszukiwać, że współczesny widz nie pragnie czegoś więcej. A zatem bardziej skomplikowanej, filmowej historii, która nie wygląda tak, jakby scenariusz powstawał z odcinka na odcinek, ale był spójną całością.
Zatem kiedy już trochę oswoiliśmy się ze słowami Edwarda Miszczaka, że - wiecie - chodzi w serialach o „jakość”, jak obuchem w łeb uderza nas nowość pt. „Zakochani po uszy”. I w pewnym sensie nie mam tego tej produkcji za złe, ale o tym zaraz.
„Zakochani po uszy” to typowy tasiemiec-romansidło. Schemat jest znany wszystkim widzom, którzy chociaż raz liznęli TVN-owskie produkcje. Mamy jednoznaczne postaci, a więc główną bohaterkę, Asię, która jest wcieleniem dobra, ale co i rusz los płata jej figle. Trochę taka Bridget Jones na polską modłę. Jest jej chłopak, który co prawda sporo się nie nagrał, ponieważ już w pierwszych minutach serialu postanawia Asię zdradzić z jakąś prawdopodobnie przypadkową dziewczyną.
Asia ma też dwie przyjaciółki. Każda z nich, oczywiście (wciąż w mojej głowie rozbrzmiewa to słowo niczym w wideorecenzjach Masochisty), jest zupełnie inna od drugiej. Pierwsza to szalona, bezpruderyjna i pełna życia kobieta, druga z kolei jest cicha, praworządna i wycofana. Tak, prosimy o jeszcze więcej stereotypów!
I bach, „Zakochani po uszy” długo nie czekają - widza nie można przecież zawieść.
W końcu poznajemy Piotra. Ten podobno jest przystojny, ale na pewno wspaniały, dobrotliwy, odnoszący sukcesy, wrażliwy, wyrozumiały. Ach, byłabym zapomniała, Piotr również kocha dzieci, o takim chłopcu zwykło się mówić „zięć idealny”. Niestety, nasz bohater jest też trochę naiwny, bo żaden normalny człowiek przez minutę nie wytrzymałby z taką jędzą, jaką jest jego narzeczona. Powtarzam: żaden.
Sylwia to zołza w najbardziej klasycznym wydaniu. Jeśli myśleliście, że Paulina z „Brzyduli” jest ucieleśnieniem wszystkich stereotypowych złych cech dominującej kobiety, to nic nie wiecie o życiu. Dodatkowo cała jej postać „zbudowana” jest na tym, że dziewczyna ma zajawkę na Instagrama i liczą się dla niej tylko followersi i popularność. A to jest mniej więcej tak „na czasie” jak Krzysztof Ibisz w trampkach, mówiący, że coś jest „cool” i „fancy”. Partnerka Piotra sprawi, że będziecie chcieli, aby „Zakochani po uszy” stali się TVN-owską „Grą o tron” i twórcy zaczęli uśmiercać postaci. Zapragniecie tego gdzieś w połowie pierwszego odcinka, a dodam że każdy epizod liczy raptem 20 minut.
Jednak najlepsze w tym wszystkim jest to, że ci „płascy” bohaterowie nie są najgorsi. Intrygę, na której zasadza się cała akcja, wymyślił chyba sam jej główny bohater, Piotr, który - uwaga, wyjaśniam żart - ma kłopoty z pamięcią przez wypadek z przeszłości.
Właśnie ten zanik pamięci jest jednym z najważniejszych elementów całej układanki.
Jeśli ktoś z was widział „Przepis na życie” od TVN-u, a jakże, to pamięta może dwie akcje z serialu. Pierwsza jest taka, że bohater traci pamięć, a druga, że ją odzyskuje i w którymś momencie, nie pamiętam już którym, dostaje w łeb patelnią. Brzmi idiotycznie, ale rozumiecie, serial jest o kucharzach, a ta patelnia to taki atrybut. W „Zakochanych po uszy” jest, że się tak wyrażę, jeszcze grubiej.
Ten Piotr, co jest idealnym zięciem, dziesięć lat temu stracił pamięć, ponieważ miał wypadek. W tym czasie był ze swoją wredną narzeczoną na wakacjach i tam spotkał po raz pierwszy Asię, której (OCZYWIŚCIE) nie pamięta. I teraz jesteśmy już w Krakowie, w przyszłości, a raczej teraźniejszości.
Asia i Piotr spotykają się przypadkiem (daję słowo, że klasyczna scena w sklepie z komedii romantycznych, w której bohaterowie wpadają na siebie wózkami, jest bardziej subtelna). Dziewczynie wydaje się, że skądś go zna. Główną bohaterkę rozpoznaje Sylwia, która przed laty sprawiła, że „wieśniara”, jak nazywa Asię, straciła pracę. Dlaczego? Ponieważ podczas wspomnianego urlopu Piotr prawie rzucił ją dla głównej bohaterki, mimo że nie zamienił z nią - jak opowiada jego narzeczona - ani jednego słowa. Teraz Sylwia zrobi wszystko, by Piotrowi Asia się nie przypomniała. Po drodze mamy jeszcze utratę zęba czy podejrzenie, że w gabinecie weterynaryjnym jest tak naprawdę studio, w którym kręci się porno. Zło-to.
Tak. To jest właśnie TVN w 2019 roku.
Naprawdę, chcę wierzyć, że „Zakochani po uszy” to jakiś pastisz. Że to puszczenie oka do widza. Bo rzeczywiście całkiem się uśmiałam w trakcie tych pięciu pierwszych odcinków. I tylko dla tzw. beki jestem w stanie to oglądać. Jeżeli kiedyś okaże się, że ekipa serialu też ma bekę, to ocenę podnoszę do 7 gwiazdek na 10. Nie ma siły, żeby potraktować to na serio. Tak czy siak. Zwłaszcza, że w żadnym wypadku i nas, widzów, nie do końca serio się traktuje.
Serial obejrzycie od poniedziałku do piątku w TVN o 18:30 i TVN 7 o 19:30, a także w serwisie Player.pl.
* Zdjęcie główne: materiały TVN.