Netflix potrafi czasem robić bardzo nietypowe seriale. „Życie z samym sobą” to ciekawa komedia z elementami sci-fi
Paul Rudd to jeden z najbardziej popularnych aktorów występujących w filmach Marvela. Gwiazdor właśnie wystąpił w głównej, podwójnej roli w nowym dziele platformy Netflix. Jakie elementy science fiction znajdziemy w serialu komediowym pt. „Życie z samym sobą”?
OCENA
Postać Ant-Mana w Marvel Cinematic Universe miała przede wszystkim dobrze wpasować się w bardziej komediowe oblicze serii. Superbohater miał też jednak być częścią wielu ważnych (a w przypadku „Avengers: Koniec gry” również dramatycznych) wydarzeń. Nie powinno więc dziwić, że wybór padł ostatecznie na Paula Rudda. Amerykański aktor jest znany ze swojego talentu do opowiadania żartów, ale jednocześnie dobrze radzi sobie również z rolami w bardziej poważnych produkcjach.
Oba oblicza Rudd miał okazję pokazać również w nowym serialu Netfliksa - „Życie z samym sobą”. Produkcja trafiła niedawno na platformę. Czy warto zwrócić na nią uwagę? Wszystkiego dowiecie się z poniższego tekstu.
Życie z samym sobą Netflix - recenzja:
Produkcja serwisu Netflix opowiada historię Milesa Elliota. Mężczyzna znajduję się w głębokim kryzysie emocjonalnym. Nie wykazuje żadnej motywacji w pracy, a z żoną żyje w narastającym konflikcie, którego podłożem są wspólne starania o dziecko. W pewnym momencie zwraca się po radę do kolegi z pracy, który kiedyś też niczym się nie wyróżniał, a obecnie króluje na spotkaniach. Dan zdradza Milesowi, że wszystko w jego życiu zmieniło się po wizycie w tajemniczym spa Pełnia szczęścia. Kosztuje to 50 tys. dolarów, ale rzekomo daje niezwykłe efekty. Grany przez Paula Rudda bohater decyduje się pójść w ślady znajomego.
W jego przypadku sprawa kończy się jednak inaczej, niż by sobie tego życzył. Miles budzi się zakopany w płytkim grobie, a gdy po uwolnieniu wraca do domu znajduje tam... samego siebie. Okazuje się, że pracownicy spa specjalizują się w inżynierii genetycznej. Tworzą odświeżone klony klientów, których usypiają i grzebią żywcem. A uzbrojony we wspomnienia oryginału duplikat w tym czasie zaczyna nowe życie. Co zrobi dwóch Milesów i w jaki sposób podzielą się jednym istnieniem?
„Życie z samym sobą” wykorzystuje znane motywy i pomysły, ale przedstawia je z nietypowej i bardzo oryginalnej perspektywy.
Motyw doppelgangera, czyli sobowtóra pojawiał się na przestrzeni wieków w mitologii, wierzeniach, literaturze („Sobowtór” Dostojewskiego i „Rozpacz” Nabokova), a także w kinie i telewizji („Wróg” oraz „Twin Peaks”). Współcześnie pokazanie aktora w dwóch postaciach jednocześnie nie jest już żadnym wyzwaniem, więc zastosowanie tej techniki w którejś z produkcji Netfliksa wydawała się kwestią czasu. Dobrze, że padło akurat na „Życie z samym sobą”, bo serial Timothy'ego Greenberga w interesujący sposób łączy klasyczną opowieść ze współczesną dyskusją o etycznych barierach klonowania.
Rudd radzi sobie zresztą naprawdę świetnie w tej podwójnej roli. W momentach bardziej komediowych stawia subtelny nacisk na podobieństwa dwóch Milesów, a w bardziej poruszających emocjonalnie scenach na uosobienie stojących między nimi fundamentalnych różnic. Warto w tym miejscu jednak zaznaczyć, że tych pierwszych jest zdecydowanie więcej. Dlatego nie mają się czego obawiać osoby, które wolały komedię od filozoficznego moralitetu. „Living With Yourself” nie ucieka od poważnych pytań (choćby o powody tak częstego występowania kryzysu wieku średniego u mężczyzn), ale za swoje podstawowe zadanie stawia przede wszystkim rozśmieszenie widza.
To zresztą udaje się lepiej, bo jeśli chodzi o bardziej poważną część fabuły, kilka finałowych odcinków mimo wszystko zawodzi. Nowa komedia serwisu Netflix nie jest w stanie do końca wykorzystać swojego potencjału zarysowanego przez pierwszą połowę sezonu. Nie ma jednak powodów do rozpaczy - to wciąż wystarczająco wciągający, zabawny i oryginalny serial, żeby było widać sens jego kontynuowania.