Film „1917” zabiera nas prosto w okopy I wojny światowej i jest niezwykłym doświadczeniem – recenzja
Nominowany do Oscara film „1917” ma sporą szansę wbić was w fotele, o ile wybierzecie się na niego do kina, choć to na dobrą sprawę bardzo kameralna opowieść opakowana w wirtuozerską formę.
OCENA
Najnowszy film Sama Mendesa to jeden z jego bardziej osobistych obrazów, bowiem oparty jest na wspomnieniach jego własnego dziadka, Alfreda Mendesa. Opowiada on historię dwóch brytyjskich żołnierzy, którzy dostają niebezpieczną i zarazem niezwykle ważna misję. Mają przedostać się przez linię wroga i powiadomić sojuszników o tym, by odwołali atak na niemieckie wojska, które są w trakcie wycofywania. Dowództwo wierzy, że Niemcy tak naprawdę nie wycofują się, tylko próbują w ten sposób zmylić Brytyjczyków i zaatakować ich z zaskoczenia.
Fabuła jest więc prosta, klarowna, daje bohaterom jasną motywację oraz cel, a widowni pozwala zaangażować się w misję dwójki postaci w dużej mierze dzięki przejściu ze skali makro na skalę mikro, a także wprowadzając element osobisty. Od prawidłowo wykonanej misji, którą przydzielono dwójce żołnierzy, zależy życie ponad tysiąca ludzi, w tym brata jednego z mężczyzn.
„1917” to nie jest film, który się tylko ogląda, ale też i przeżywa.
Twórcy, dzięki wirtuozerskiej formie, sprawili, że czujemy się uczestnikami i realnymi obserwatorami wydarzeń. Całość została fenomenalnie oparta na serii długich sekwencji zmontowanych tak, że wydaje się jakby „1917” został nakręcony na jednym długim, trwającym niemal 2 godziny, ujęciu. Kamera cały czas jest niemalże „przypięta” do bohaterów filmu, a więc nie odstępujemy ich właściwie ani na krok. Przypomina to trochę symulację gry TPP (w perspektywie trzeciej osoby).
Nie będę ukrywał, że największe wrażenie robi to przez pierwsze 40 minut „1917”, potem ten pomysł formalny przestaje być już „fajerwerkiem”, choć może i to dobrze, bo wtedy możemy się bardziej skupić na warstwie emocjonalnej filmu. A ta jest tak naprawdę sednem seansu. „1917” to w gruncie rzeczy jeden z najbardziej kameralnych filmów wojennych ostatnich lat. Zwiastuny mogą sugerować widowisko na miarę „Szeregowca Ryana” czy „Dunkierki”, ale tak naprawdę piekło wojny jest jedynie tłem dla osobistej odysei dwójki głównych bohaterów przez pełne błota i krwi okopy I wojny światowej.
Skłamałbym jednak, gdybym stwierdził, że „1917” to film jakiego jeszcze nie widzieliście, i że jest pod jakimkolwiek względem przełomowym dziełem.
Fabularnie i formalnie jest na dobrą sprawę wtórny. Filmowa podróż ku odkupieniu głównych bohaterów nie jest niczym nowym, a jej celem jest pokazanie, jak potworna i bezsensowna jest wojna. Przypomina też o sile wartości rodzinnych i cieple domowego ogniska, za którym tęsknią żołnierze na froncie, którym śmierć zostawia swój oddech na plecach. Opowiedzenie tej historii poprzez wplecenie w nią wątku rodzinnego też nie jest niczym nowym, wystarczy przywołać tu punkt wyjścia filmu „Szeregowiec Ryan”.
Strona formalna oraz złudzenie oglądania filmu na jednym ujęciu oczywiście robi wrażenie, a operator Roger Deakins wykonał tytaniczną pracę, koncepcyjno-logistyczną, by ten niesamowity efekt osiągnąć. Ale mieliśmy już co najmniej kilka filmów, nawet bardziej skomplikowanych technicznie, które wdrażały podobne rozwiązania. Wystarczy wspomnieć choćby o „Grawitacji”, „Zjawie”, „Birdmanie”.
W dodatku owa formuła sprawia, że „1917” przypomina trochę doświadczenie z gier wideo – jesteśmy cały czas z bohaterami, którzy mają do wypełnienia konkretną misję, po drodze spotykając szereg przeszkód.
Owe „przeszkody” są porozkładane trochę „sztucznie” – można odnieść wrażenie, że pojawiają się wtedy, kiedy powinny, by akcja filmu mogła się posuwać do przodu. Praktycznie wszystkie są przewidywalne, spora część z nich jest oczywista, a niektóre nawet dość naciągane. Różnica polega tylko na tym, że w grze wideo, jako bardziej czynni uczestnicy zdarzeń, o wiele łatwiej i szybciej wchodzimy w immersję z przedstawionym światem. „1917” ogląda się cały czas z dystansem, także tym emocjonalnym, choć oczywiście jest w tym filmie kilka poruszających (i kilka przerażająco niespodziewanych) scen.
„1917” to jednak nadzwyczaj sprawne kino i doświadczenie filmowe, które warto przeżyć, przede wszystkim w kinie (jeśli macie możliwość wybrania się na seans w IMAX-ie to bez zastanowienia się decydujcie). Osobiście jednak nadal wyżej stawiam "Cienką czerwoną linię", "Szeregowca "Ryana" czy "Dunkierkę". Obawiam się, że "1917" może nie przetrwać podobnej próby czasu.