REKLAMA

Gra wstępna – robisz to źle, Massimo. Oceniamy „365 dni” na podstawie bestsellera Blanki Lipińskiej

W niesławnym wywiadzie dla „Vivy” Roman Praszyński zapytał Annę Marię Sieklucką, czy po realizacji scen erotycznych na planie „365 dni” piła, by zapomnieć. Nie mam w sobie tyle cierpliwości co filmowa Laura, więc na pytanie – czy po seansie produkcji piję, by zapomnieć, co widziałem, z o wiele mniejszym wdziękiem i bardziej plączącym się językiem odpowiadam: tak. Będę pił przez najbliższy tydzień.

365 dni recenzja
REKLAMA
REKLAMA

Jak wiemy z rozmowy Barbary Białowąs z Michałem Walkiewiczem, reżyserka lubi zawierać w swoich filmach odniesienia do innych produkcji. W adaptacji książki Blanki Lipińskiej zaczyna z grubej rury. Oto toczą się rozmowy między dwiema, wyjętymi z „Ojca chrzestnego”, rodzinami mafijnymi. Po chwili ojciec Massimo niczym Mufasa Simbie pokazuje synowi, co kiedyś będzie jego. Dialog przerywa niespodziewany strzał. Tym samym twórcy rozpoczynają opowieść od symbolicznej śmierci głównego bohatera. Ten będzie musiał narodzić się na nowo. Z toksycznego mężczyzny, przemienić się w mężczyznę odpowiedniego dla współczesnej kobiety. Przynajmniej w teorii.

Poznajemy go jako typowego włoskiego macho.

Zawsze pewny siebie, sięga po to, czego chce, nie pytając o zgodę. Kobiety padają u jego stóp, a wrogowie drżą na sam dźwięk jego imienia. Ona w pracy potrafi radzić sobie z obrażającymi ją facetami, ale w życiu prywatnym brakuje jej bliskości i namiętności. Na pierwszy rzut oka nic ich nie łączy. Jednakże reżyserka mnoży paralele między nimi. Dlatego kiedy Laura nagrywa seksowny filmik, Massimo otrzymuje wideo o podobnej treści, a kiedy ona dochodzi za sprawą wibratora, on finiszuje w ustach stewardessy. Ktoś rzeknie, że to proste i jasne, a ktoś inny powie, że prostackie i wulgarne. I niestety, ten drugi będzie miał rację.

W miarę rozwoju akcji okazuje się bowiem, że mamy do czynienia z podszytą pornografią kampanią społeczną promującą kulturę gwałtu.

Ubrano ją w płaszczyk romansu z propagandową subtelnością godną materiałów telewizji publicznej. Massimo porywa Laurę i daje jej rok, aby się w nim zakochała. Dla niego to początek pięknej miłości. U niej pojawiają się za to pierwsze objawy syndromu sztokholmskiego. Przekaz sprowadza się do tego, że na kobiecie można wymusić uczucia siłą. Główny bohater nie przyjmuje słowa „nie”. Dlatego, kiedy ona nie chce być mu posłuszna, on rzuca ją na łóżko bądź dusi, przyciskając do ściany. Ba, chce pokazać jej co traci, więc związuje ją i każe oglądać, jak inna robi mu fellatio. Nie może jej przecież skrzywdzić, czy rzeczywiście zmusić do stosunku. Z tego względu, aby poprawności politycznej stało się za dość, za każdym razem informuje ją o swoim temperamencie i prosi, żeby zaczęła go słuchać.

„365 dni” nazywane są polskimi „Pięćdziesięcioma twarzami Greya”.

Między tymi dwoma „dziełami” faktycznie znajdziemy kilka cech wspólnych. Dużo pikanterii, kobieca perspektywa, etc. Jednakże wypada zwrócić uwagę, że za sprawą podpisywanego kontraktu z Christianem, Anastasia wiedziała, co ją czeka. Mogła wnieść poprawki do zaproponowanej umowy bądź nie zgodzić się i wyjść. Laura jest podobnego wyboru pozbawiona. Pozostaje jej więc tęsknie spoglądać na penisa Massimo (a jak przyjdzie nam dowiedzieć się z jednej ze scen, został on wyrzeźbiony przez diabła!!!), jednocześnie co chwila odrzucając jego zaloty. Próbuje go w ten sposób zmienić w mężczyznę delikatniejszego. Mówi mu czego wymaga od partnera, a on chociaż niezbyt udolnie, faktycznie stara się z całych sił.

Mamy erę #MeToo, więc kobieta jest silna. Przynajmniej z pozoru. Przeciwstawia się swojemu porywaczowi ile może. W końcu jednak jej charakterek sprowadza na nią kłopoty. Wtedy potrzebuje umięśnionego opiekuna, kogoś kto zdoła ją ochronić. Chętnie więc pada Massimo w ramiona i dzieli z nim łoże. Prawdy psychologicznej w tym za grosz. Za to od nadmiaru klisz, absurdów i kiczu, u osób z refluksem może pojawić się odruch wymiotny. Co prawda nie realizmem karmi się kino gatunkowe. W większości przypadków jest on wręcz niewskazany. Mimo to, jego odrobina by się przydała. A w tym wypadku jedyną rozsądną postacią w świecie przedstawionym okazuje się przyjaciółka protagonistki, Olga. Jej funkcja sprowadzona zostaje do komicznego rozładowywania napięcia, więc nikt jej nie słucha. Z tego powodu utykamy w spirali kolejnych nonsensownych zdarzeń.

Fabuła produkcji gatunkowych powinna być zarówno obiektem wiary, jak i marzeń widzów.

REKLAMA

Dobrze wiedzieli o tym twórcy amerykańskiego kina erotycznego lat 80. i potrafili serwować odpowiednie dawki zarówno realizmu, jak i fantazji. W tym wypadku skupiono się tylko na niewiarygodności. Wyjętego z najgorszych polskich komedii romantycznych życia bohaterów, można im zazdrościć. Szampan leje się hektolitrami, prywatne odrzutowce latają na każde zawołanie, a ciuchy ekskluzywnych marek nic nie kosztują. Do tego dochodzą wzbudzające szczery zachwyt zdjęcia autorstwa Bartosza Cierlicy. Przyjdzie nam często podziwiać włoskie pejzaże, warszawskie wieżowce i ich wnętrza czy rozpościerające się poza kadr morze.

Tym samym „365 dni” bardziej niż film przypomina album z fotografiami z wakacji połączony z kadrami z przypadkowo wybranych produkcji erotycznych. Pieprzyku jest tutaj całkiem sporo. Podano go jednak w taki sposób, że nawet cała sekwencja kolejnych stosunków bohaterów nie wywoła w połowie takiej ekscytacji wśród widzów, co scena z jedzeniem w „9 ½ tygodnia”. Jeśli więc wraz ze swoją drugą połówką macie już kupione bilety na walentynkowy seans adaptacji prozy Blanki Lipińskiej, lepiej je oddajcie. Zostańcie w domu i obejrzyjcie „Salo, czyli 120 dni Sodomy”. Efekt osiągniecie ten sam, ale przynajmniej zobaczycie kino na odpowiednim poziomie.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA