Zdecydowanie za mało rozmawiamy o Andorze, czyli najlepszych Gwiezdnych wojnach od lat
Porozmawiajmy chwilę o "Andorze". Ale nie o tym, dlaczego jest tak dobrym serialem. To wtórne. Znacznie ważniejsze jest, co produkcja mówi nam o Rebelii, Imperium i o nas samych, naiwnych widzach, którzy wiele lat temu pokochaliśmy "Gwiezdne wojny".

Najlepsze Gwiezdne wojny od lat, oszałamiające doświadczenie, wybitne aktorstwo – mógłbym tak długo. Tak wyglądałby ten tekst, gdybym miał wymieniać zalety „Andora” w kontekście 2. sezonu. Byłby to tekst nudny, bo choć mógłbym szukać (i znalazłbym) wad serialu Disneya, to przecież nie o to chodzi, aby na szalki wrzucać mocne i słabe strony, a potem wyciągnąć z tego ocenę w skali od 1 do 10. Zostawmy jednak na chwilę smutną codzienność recenzenta, bo nie o to w tym tekście chodzi.
Chodzi o to, aby rozmawiać o „Andorze”
Bo jest o czym. Produkcja Tony’ego Gilroya przyniosła bowiem do świata „Gwiezdnych wojen”… wojnę. Prawdziwy konflikt, który tym razem nie zasadza się na potyczkach generałów, dzielnych rycerzy i pozbawionych emocji maszyn czy bezpiecznych romansach, na których przeszkodzie stoi tylko skonfliktowany świat. „Andor” pokazuje grozę wojny, ale robi to tak, aby uświadomić widzom, jak wiele wymiarów życia jest deformowanych, gdy śpiewają blastery.
Uwaga, w tym tekście pobieżnie omawiam fabułę 6 pierwszych odcinków 2. sezonu "Andora".
Weźmy pierwszą z brzegu Bix, która najpierw w ciepłym domu marzy o rebelii.
Choć jej rodzinna planeta nie jest jeszcze w strefie imperialnego zgniotu, to wie, że o wartości wyższe trzeba stoczyć bój. Nawet trochę szydzi z Cassiana, że on jest sowizdrzałem, a przecież trwa walka o wszystko. Kilka lat później już nie jest chyba tego taka pewna. Złamały ją tortury, śmierć przyjaciela i koszty, jakie musi ponieść, żeby móc żyć nędznym życiem uciekiniera. Teraz, gdy zabrano jej normalność, jedyne, o czym marzy, to dom, kolorowe ścierki w kuchni, kwiaty i spacer po parku. Pierwszy jej prawdziwy uśmiech w tym sezonie widzimy dopiero wtedy, gdy dokonuje zemsty. Nie jest to jednak celny strzał czy precyzyjne cięcie. To wyrachowana zemsta z torturami i śmiercią osób postronnych.
Te dwie postawy (wyjściową i końcową) dzieli tylko doświadczenie partyzanckiej wojny. Choć sprowadzanie konfliktu, którego jesteśmy świadkami w „Andorze” jedynie do zaczepnych działań uciskanej ludności byłoby zbyt wielkim uproszczeniem. Konflikt jest przecież wielowymiarowy, a działania wojskowe przypominają wojnę hybrydową.
Choć „Gwiezdne wojny” są baśnią, która nie sili się na to, aby mówić o przyszłości, to całkiem nieźle wychodzi jej przetwarzanie uniwersalnych motywów w prostą, ekscytującą opowieść. Gilroy i ekipa jego scenarzystów czerpią jednak z innych źródeł: z literatury obozowej, historii oporu w czasie II wojny światowej, ery kolonializmu, a także książek o kształtowaniu i instalowaniu się reżimów totalitarnych. Podlewają to tylko bardziej współczesnym rozumieniem technologii.
Zajęcie Ghorman poprzedza przecież akcja propagandowa stworzona przez dwóch specjalistów stylizowanych na zupełnie współczesnych speców o marketingu i PR-u. Łapią się na nią przede wszystkim osoby, które wierzą w imperialne media, ludzie związani z totalitarną biurokracją, ale zarazem ludzie względnie zamożni, którzy najwięcej mieliby do stracenia, gdyby to, co słyszą na co dzień okazało się nieprawdą. Chciwość sytemu i bezwzględność aparatu opresji przypomina bardzo systemy tworzone po II wojnie światowej, ale dysponujące znacznie większym zrozumieniem technologii. Retrofuturyzm tego konfliktu jest uderzający, bo jest niepokojąco bliski.
Rebelia bez Luke’a Skywalkera
Połączenie konfliktu galaktycznego z rodem Skywalkerów pozwoliło Lucasowi przedstawić wielką opowieść o tym, że walcząc w słusznej sprawie wcale nie trzeba upodabniać się do swoich wrogów. Ba, można pokonać ich siłą miłości i konsekwencją. Jakkolwiek banalnie to brzmi, to umówmy się – właśnie tak Luke pokonał Imperatora, że odnalazł w ojcu cząstkę dobra.
W „Andorze” nasi rebelianccy bohaterowie są inni. Zupełnie inni. Saw Gerrera wdycha trujące paliwo, bo wtedy czuje, że żyje. Zaciąga się kwaśnymi oparami, choć wie, że go niszczą. Dokładnie taki jest jego stosunek do rebelii, wyniszczający jego samego i wszystkich dookoła. Luthen Rael jest inny (to co robi z tym bohaterem Stellan Skarsgard zasługuje na Emmy). To intelektualista, przedsiębiorca, który pozbawiony jest kręgosłupa moralnego. Dla idei jest gotowy poświęcić wszystko i wszystkich, nawet całe planety.
I Saw, i Luthen to emanacje świata bez Luke’a Skywalkera i rebelii bez tej romantycznej, trochę naiwnej strony. To właśnie oni przesuwają „Gwiezdne wojny” na osi, na której po jednej stronie jest baśń, a po drugiej realizm. Przesunięcie musi być bolesne dla fanów, bo przecież wychowali się na optymistycznej historii, w której wszystko musi skończyć się dobrze, a dobro na pewno zatryumfuje i nie ubrudzi sobie rąk. Te głosy protestu i krytyka najtwardszych fanów wynikają wprost z decyzji, aby „Adnora” od baśni odsunąć tak daleko, jak tylko się da. Dla wielu widzów jest to proces, który porównać można tylko z rozczarowaniem, że nie ma Świętego Mikołaja lub ze spotkaniem z codziennością po trzydziestce.
To boli i ma boleć. Ale chciałoby się, żeby wszystkie rozczarowania były tak dobrze opowiedziane.
Więcej na temat serialu Andor: