Mało Andora w Andorze to najlepsze, co spotkało Gwiezdne wojny od lat - recenzja 2. sezonu
W nowych odcinkach najdojrzalszego serialu z cyklu „Star Wars”, które trafią na platformę Disney+ już pojutrze, tytułowy bohater wcale nie gra pierwszych skrzypiec. To była fenomenalna decyzja. „Andor” - recenzja 2. sezonu.
OCENA

Dwa i pół roku czekaliśmy na kontynuację najlepszych „Gwiezdnych wojen” od czasu „Imperium kontratakuje”, ale nie mam do showrunnera Tony’ego Gilroya o to żalu. Wykorzystał dany mu czas do granic możliwości, „Andor” z Diego Luną w tytułowej roli w 2. sezonie dociera tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden projekt spod egidy „Star Wars”. Jest poważnie, jest mrocznie, jest brutalnie. Jest świetnie.
Sprawdź inne nasze teksty poświęcone „Gwiezdnym wojnom”:
„Andor” - recenzja 2. sezonu
Pierwsze trzy odcinki nowej serii „Star Wars: Andor” trafią do biblioteki Disney+ zgodnie z planem już pojutrze, czyli 23 kwietnia 2025 r. Kolejne będą udostępniane w transzach, za każdym razem po trzy, co tydzień. Wynika to z faktu, iż serial podzielony został, podobnie jak ostatnim razem, na cztery segmenty, ale w przypadku 2. sezonu każdy z nich będzie dzielił rok.
Akcja pierwszych trzech odcinków osadzona jest niedługo po wydarzeniach, których byliśmy świadkami w debiutanckim sezonie serialu będącego prequelem do filmu „Gwiezdne wojny: Łotr 1 - historie” (w oryginale zatytułowanego „Rogue One”). Głównym bohaterem jest tytułowy Cassian Andor: młody mężczyzna pochodzący z Ferriksa, który po ucieczce z imperialnego więzienia dołączył do Rebelii.
Diego Luna w tej roli błyszczy, zwłaszcza w scenach, w której zakłada metaforyczne maski. Andor został w końcu szpiegiem, który zmienia fałszywe tożsamości jak rękawiczki. Czasem wciela się w dziennikarza, a innym razem we frywolnego projektanta mody, prezentując cały wachlarz umiejętności aktorskich. A w chwilach, gdy jest sobą, widać na jego twarzy prawdziwy ból.
Rebelie zbudowane na nadziei
Zmęczony życiem Andor nadal pracuje dla Luthena Raela i podejmuje się coraz bardziej niebezpiecznych zadań. Na samym początku oddelegowany zostaje do tajnej imperialnej placówki, z której musi wykraść prototypowy myśliwiec. Od pierwszych scen widać, że Disney nie szczędził środków na efekty specjalne - te są klasy kinowej. Serial błyszczy jednak też podczas statycznych scen pełnych dialogów.
Wysłanie głównego bohatera na misję, podczas której coś poszło nie tak, to przy tym ciekawy zabieg, dzięki któremu został odseparowany od pozostałych bohaterów na dłuższy czas. Dzięki temu scenarzyści mogli skupić się zarówno na jego bliskich, jak i na jego sojusznikach oraz… przeciwnikach. Kiełkującą dopiero galaktyczną wojnę domową obserwujemy w końcu z wielu perspektyw.
Tak jak pierwszy sezon „Andora” pokazał nam, podobnie jak animacja „The Bad Batch”, te mroczne czasy, o których wspominał Obi-Wan Kenobi w „Nowej nadziei” z nowej perspektywy, tak drugi wchodzi na zupełnie nowy poziom. Zamiast mówić o tym, że Imperium jest złe i okrutne, pokazuje nam, w jaki sposób biurokratyczna despotyczna maszyna depcze i zgniata maluczkich w proch.
Mało Andora w „Andorze”
No i tak jak w pierwszym sezonie mieliśmy kilka wyrazistych postaci drugoplanowych, tak to Cassian był zawsze w centrum. Po seansie kontynuacji mam wrażenie, iż proporcje się zmieniły. Andor czasem usuwa się w cień, dzięki temu czuć, że mamy do czynienia z serialem z krwi i kości, a nie jedynie długim filmem pociętym dla niepoznaki na odcinki, jak to bywa w Marvelu (który również należy do Disneya).
Z jednej strony obserwujemy knowania Luthena oraz jego najbliższych współpracowników, z drugiej śledzimy polityczne intrygi senator Mon Mothmy, z trzeciej obserwujemy życie zwykłych ludzi pod imperialnym butem, z czwartej działania komórki ruchu oporu Sawa Gerrery a z piątej - działania Imperialnej Biura Bezpieczeństwa. I żaden z tych wątków nie jest traktowany po macoszemu.
Historie poszczególnych bohaterów się przy tym oczywiście przeplatają, a Cassian Andor nie zawsze musi być tym spoiwem, który je łączy. Do tego Dedra i Syril, czyli imperialne funkcjonariusze, nie są przy tym jedynie rekwizytami dla głównego bohatera - to postaci z krwi i kości. Z kolei cameo, w tym z udziałem Bena Mendhelsona jako dyrektora Orsona Krennica nie są bynajmniej wymuszone.
Jeśli miałbym wskazać zaś jedną rzecz, która mnie w „Andorze” uwiera to fakt, iż nie dostaniemy trzeciego sezonu.
Z początku podejrzewałem, że skoro wydarzenia z pierwszej serii oraz film „Łotr 1” dzieli pięć lat, to doczekamy się pięciu sezonów serialu. Możliwe, że taki był początkowy plan, ale korporacja uznała, że trzeba uwinąć się z tą historią szybciej, by przekierować budżet na inne projekty. Niemniej jednak cieszy, iż historia nie urwie się w połowie, a Tony Gilroy opowiedział ją do końca.
A podczas kolejnych seansów „Rogue One” żal ściskać będzie serce jeszcze mocniej.