Laleczka potrafi przestraszyć, ale cały horror nieco trąci myszką. Annabelle: Narodziny zła - recenzja Spider's Web
Annabelle: Narodziny zła to prequel spin-offu świetnej Obecności. Opowiada o opętanej laleczce terroryzującej sieroty na amerykańskiej prowincji. Fanów horroru już kupiłem, pozostali mogą sobie Annabelle odpuścić.
OCENA
Annabelle jest wierna swojemu uniwersum. Świat jest tu zbudowany bardzo podobnie jak w dwóch częściach Obecności. Mamy złego demona, który terroryzuje życie mieszkańców domu. Nie wszyscy chcą uwierzyć w jego istnienie, więc zły duch obiera sobie najłatwiejszy cel – najmłodszą dziewczynkę.
Inaczej niż we wcześniejszych filmach, Annabelle pozbawia nas pewnego racjonalnego oparcia, za które służyło małżeństwo demonologów Ed i Lorraine Warren.
Tutaj wszystko się może zdarzyć, a ramy rzeczywistości nie są jasno określone. Nie wiemy, na co stać demony, czy mają jakiekolwiek granice i jaki jest ich cel. W połączeniu z pustynnym krajobrazem i izolacją od cywilizacji wytwarza to specyficzny klimat zamknięcia i konieczności szukania sił oraz ratunku wewnątrz bohaterów. A ci do najsilniejszych nie należą.
Po raz pierwszy poznajemy ich pod koniec lat 40. Lalkarz Samuel Mullins (Anthony LaPaglia) wraz z żoną Esther (Miranda Otto) i córką Annabelle (Samara Lee) sprawiają wrażenie zwykłej, kochającej się rodziny. Sielankę przerywa tragiczny wypadek, w wyniku którego dziewczynka ginie.
Kochający ojciec postanawia uczcić jej pamięć, tworząc… najbrzydszą lalkę jaką zna świat.
Dalszej historii możecie się łatwo domyślić. Lalka wabi demona. Demon chce posiąść kolejne ciało. Ludzie próbują stawić mu odpór. Klasyczna historia „nawiedzonego domu”.
A to jeszcze nie koniec klisz.
Strach na wróble w stodole? Jest. Zabawa w chowanego na odludziu? Jest. Stary, przepastny dom z ciemnymi pokojami? Jest. Skrzypiące bujane krzesło? Jest. Zakonnica nie mogąca opanować piekielnych mocy? Jest.
Zakonnica, a raczej jej młode podopieczne są tak naprawdę spiritus movens obrazu i miłą odskocznią od sztampowej ekspozycji. Siostra Charlotte (Stephanie Sigman) postanawia bowiem prosić o nocleg u państwa Mullins. Samuel godzi się na to pod jednym warunkiem. Dziewczynki nie mogą zaglądać do pokoju jej tragicznie zmarłej córki i niedomagającej żony.
Ale zakazy są po to, by je łamać.
A czy szwedzki reżyser David F. Sandberg też łamie horrorowe przykazania? Autor całkiem ciekawego, choć mało odkrywczego Lights out z zeszłego roku przez pierwsze dwa akty koncentruje się na umiejętnym dawkowaniu horroru. Tylko gdzieniegdzie widzimy upiorną twarz laleczki, która nigdy się nie porusza. Poza tym straszy głównie skrzypiąca podłoga.
Uczucie rozczarowania trwa aż do końcowych scen. Do czasu, kiedy Sandberg zabiera widzów na przejażdżkę prawdziwym rollercoasterem emocji. Po seansie już wiem, że dla finału warto było się wynudzić większą część filmu.
Niedosyt pozostawił we mnie pewien wątek, który we wcześniejszych filmach Jamesa Wana był bardzo mocno podkreślony. To walka o ludzką duszę z demonem. To właśnie ona nakręcała i Naznaczonego, i Obecność. Tutaj zdaje się być tylko dodatkiem do głównej historii.
Annabelle: Narodziny zła pozostawiła we mnie ambiwalentne odczucia.
Z jednej strony jest to porządnie zrealizowany horror ze świetną grą aktorską i momentami prawdziwego strachu. Z drugiej strony miałem wrażenie, że historia słabo się klei, a paleta klisz powoli się kończy.
Sama laleczka budzi grozę, ale jeśli Sandberg nie mógł jej podtrzymać przez cały film, mając do dyspozycji stadko sierot zamkniętych w rozpadającym się domu, to źle wróżę mu na przyszłość.
Ale na kolejny film z serii – o zakonnicy, na pewno pójdę. Wyreżyseruje go już ktoś inny, Corin Hardy, znany z klimatycznego Z lasu. Byle do lata 2018 roku.