W latach 90. byłby hitem wypożyczalni VHS. „Bez skrupułów” na podstawie prozy Clancy'ego wskrzesza bohaterów z minionej epoki
Gdyby „Bez skrupułów” wyszło w latach 90., w główną rolę wcielałby się Steven Seagal i to on bez mrugnięcia okiem kopałby tyłki kolejnym przeciwnikom, odkrywając intrygę na najwyższych szczeblach władzy w Stanach Zjednoczonych.
OCENA
Scenarzysta Taylor Sheridan stara się, jak może, aby uaktualnić fabułę książki Toma Clancy’ego z 1993 roku, tłumacząc zawarte w niej konteksty na bardziej współczesne. W praktyce z oryginału zostaje jedynie tytuł oraz nazwisko głównego bohatera. Nie ma Wietnamu, narkotyków ani prostytucji.
Komandos Navy SEALs John Kelly bierze udział w misji w Aleppo, za którą rosyjscy terroryści zamierzają wziąć odwet. Współpracowników protagonisty wybijają jeden po drugim i w końcu idą po niego samego. Podczas ataku ginie jego ciężarna żona, a on trafia do szpitala. Co będzie dalej? Wiadomo. Krwawa zemsta. Schemat wyeksploatowany w kinie do samego cna. Podbity oczywiście charakterystycznym dla prozy autora literackiego pierwowzoru klimatem zimnowojennej paranoi. I już samo to sugeruje, jak bardzo przedawnione jest „Bez skrupułów”. Owszem, po krótkim rozluźnieniu za czasów Donalda Trumpa relacje na linii Waszyngton-Moskwa znów są napięte, ale do stanu z drugiej połowy XX wieku jest im daleko.
Scheridan dał się za mocno ponieść własnej fantazji, na temat tego, jak mogłaby wyglądać proza Clancy’ego w dzisiejszych czasach.
Konteksty wykorzystywane przez pisarza w czasach jego świetności nie mają już takiego przełożenia na aktualne wydarzenia. Nie ma powidoków rzeczywistości, w których odbijają się obawy i niepokoje społeczeństwa będące pożywką dla teorii spiskowych napędzających popularność autora. Zamiast tego kwestie wypowiadane przez rosyjskich antagonistów czy prominentnych polityków zdają się wciśnięte na siłę, przesadnie nadmuchane patosem i pozbawione jakiegokolwiek odniesienia w naszej rzeczywistości. Można było to przewidzieć.
Na podobne przestarzałe i zimnowojenne bolączki cierpiał przecież „Jack Ryan: Teoria chaosu”. Na tle obu filmów najlepiej wypada tym samym serialowy „Jack Ryan”, bo tam twórcy rozumieją, że wrogowie światowego pokoju działają już według innych zasad i trzeba z nimi walczyć nowoczesnymi metodami. W „Bez skrupułów” właśnie tego brakuje.
Twórcy filmu nieco bezmyślnie żerują na prozie Clancy’ego, chociaż zdarza im się trafnie spuentować istotę jej fenomenu. Ameryka w książkach pisarza nigdy nie była perfekcyjna, ale narrację napędzały działania idealistów wierzących w jej potencjał i próbujących ją naprawić. O tym właśnie w jednej ze scen usłyszymy z ust Kelly’ego. Przewija się w niej też wątek niegodnego traktowania przez kraj weteranów wojennych, co przecież poddane zostało mocnej krytyce w książkowym pierwowzorze.
„Bez skrupułów” miało potencjał, aby stać się opowieścią punktującą wiele aktualnych napięć i problemów Stanów Zjednoczonych, być może zostałby on zrealizowany, gdyby na stołku reżysera zasiadł ktoś zainteresowany tymi tematami. Jednak za sterami projektu stanął Stefano Sollima, który już wielokrotnie (a w szczególności w „Sicario 2: Soldado”) udowodnił, że bardziej od fabularnych niuansów interesuje go czysta akcja.
W „Bez skrupułów” próżno szukać umiejętnie prowadzonej intrygi znanej z adaptacji książek Clancy’ego z Harrisonem Fordem w roli Jacka Ryana.
Reżysera nie interesuje rozwój psychologiczny bohaterów, a fabularne twisty serwuje jakby od niechcenia. Skrzydła rozpościera jedynie (chociaż nie zawsze wystarczająco szeroko) w licznych scenach akcji. W rękach Sollimy „Bez skrupułów” staje się pulpowym kinem sensacyjnym z niezniszczalnym protagonistą. John Kelly wywodzi się w prostej linii od kolejnych reinkarnacji Johna Wayne’a z bronią w ręku walczących o sprawiedliwość dla siebie, a przy okazji stojących na straży amerykańskich wartości. Jak u herosów amerykańskiego kina sensacyjnego lat 80. i 90. nie ma w nim ani krzty autoironii. Nie kieruje nim poczucie wyższego dobra, a odkrywanie politycznych spisków wydaje się efektem ubocznym jego działań, niczym Jack Bauer z „24 godzin” odsuwa na bok wszelkie moralne rozterki. Kiedy trzeba, jest w stanie torturować w płonącym samochodzie zagranicznego dyplomatę, aby wydobyć z niego potrzebne informacje.
Narracja mknie od strzelaniny do strzelaniny przez bójki i wybuchy. Jest widowiskowo i puls widzów nie raz przyśpieszy. Momentami chciałoby się nawet nieco odpocząć, złapać oddech i trochę pośmiać. Nie będzie nam to jednak dane. Brak jakiegokolwiek przejawu humoru i samoświadomości czyni świat przedstawiony bezwzględnie męskim i maczystowskim do bólu. Dlatego protagonista, dla którego cel uświęca środki i który nie ogląda się na konwenanse, doskonale do niego pasuje, kiedy bez żadnego grymasu na twarzy przychodzi mu cierpieć w imię nadrzędnych wartości. Okazuje się tym samym bohaterem, jakiego nawet nie wiedzieliśmy, że potrzebowaliśmy.
W dobie kolejnych autoironicznych The Rocków i dojrzewających bad boyów old schoolowy wymiar Johna Kelly’ego jest czymś odświeżającym, czymś, za czym podświadomie tęskniliśmy. Pozostaje nam więc podziękować mu za jego służbę i z wypiekami na twarzy czekać na zapowiedzianą w scenie w trakcie napisów końcowych kontynuację przygód, gdzie już jako John Clark stanie na czele elitarnego oddziału Rainbow Six, aby zadbać o pokój na świecie. Aż chciałoby się rzec „let’s make American heroes great again”.