„Futro z misia” to nowy polski film, próbujący oddać ducha komedii z przełomu wieków. Z jakim skutkiem?
Film „Futro z misia” zapowiadany był jako wielki powrót polskiej komedii rodem z przełomu lat 90. i 2000. Jak wypadła „duchowa kontynuacja” obrazu „Chłopaki nie płaczą”?
OCENA
„Futro z misia” to komedia osadzona we współczesnej Polsce. Film jest opowieścią o „mocnym towarze”, którego nagłe zniknięcie z policyjnej komendy wywołuje nie lada szum i przeplata losy dwójki policjantów z agentami CBŚ oraz kilku ekip mafijnych. Wszyscy próbują znaleźć zaginione 120 kilogramów marihuany, przypadkiem zarekwirowanych przez mundurowych.
Film debiutującego w roli reżysera Michała Milowicza, który stanął za kamerą wraz z kolegą po aktorskim fachu Kacprem Anuszewskim (twórcą filmu „Serce do walki”), to dzieło, które kuleje od strony warsztatu i scenariusza.
Fabuła jest wprawdzie odpowiednio pokręcona, jak na komedię kryminalną, ale częstokroć poszczególne elementy układanki nie do końca kleją się ze sobą.
Film rozpoczyna się niezłą sekwencją, w której uzbrojony mężczyzna wspina się po schodach, aby dokonać morderstwa. Jest tak roztrzepany, że nie dość, że najpierw gubi tłumik, to potem jeszcze wypada mu kasetka z nabojami. Ten prolog jest nawet zabawny, niemal slapstickowo ogrywa nieporadność bohatera. Szkoda zatem, że postać, którą oglądamy w pierwszych minutach całkowicie zniknie z ekranu i pojawi się później tylko jeden raz, nie mając zbytniego wpływu na właściwą akcję.
Kiedy poznajemy rzeczywistych głównych bohaterów - policjantów Krokieta i Dempseya (Michał Milowicz, Przemysław Sadowski), rozpoczyna się właściwa akcja obrazu. Panowie dostają za zadanie odnaleźć skradzioną marihuanę. Równocześnie okazuje się, że CBŚ oraz jej agenci Dzik i Żubr (Cezary Pazura i Artur Dziurman) chcieliby nie tylko odnalezienia towaru, ale z jego pomocą przyskrzynienia przedstawicieli podhalańskiej mafii. Dlatego angażują bohaterów w tajną misję. W tym momencie akcja zaczyna skakać między różnymi regionami Polski, przedstawiając perypetie wielu bohaterów.
Zadanie zleca bohaterom komendantka, w którą wciela się Elżbieta Romanowska. Aktorka wydaje się naśladować manierę aktorską Rebel Wilson, mówiąc głośno i zaskakując mową ciała, która nie przystaje do wypowiadanych przez nią słów. Biorąc pod uwagę, że sama Wilson nie zawsze jest w tym zabawna, jej kopia wypada jeszcze bardziej blado. To zresztą dość dobry trop, jeśli chodzi o ocenę całego filmu „Futro z misia”.
Produkcja za wszelką cenę próbuje imitować i dorównać filmom sprzed kilku dekad. Niestety z miernym skutkiem.
Niektóre sceny następują po sobie w dość zaskakujących zestawieniach, niekoniecznie przyczynowo-skutkowych. Trudno jest też zrozumieć motywacje i zachowania niektórych bohaterów. Parokrotnie leży też timing komediowy. W szczególności widać to w scenach z Olafem Lubaszenką, który zamiast z werwą i przekonaniem sprzedawać niektóre teksty, zwyczajnie deklamuje swoje kwestie bez żadnego zaangażowania, przez co całkowicie kładzie przekaz niektórych linijek. Oczywiście sam tekst nie jest szczególnie zabawny, ale wydaje się, że dobrą grą aktorską dałoby się go jeszcze jakoś ograć. W chwili, w której aktor jedynie „odklepuje” swoje kwestie, całkowicie zaprzepaszcza szansę na choć delikatny uśmiech ze strony widza.
Żarty powtarzane są czasem do upadłego.
Najciekawsze jest to, że nie bawią nawet za pierwszym razem, więc ciągłe do nich wracanie wydaje się pomysłem chybionym. W tym kontekście zastanawia przede wszystkim, dlaczego ten film jest tak mało zabawny, skoro aż cztery osoby pracowały przy jego scenariuszu. Reżyserzy Michał Milowicz i Kacper Andruszewski mieli do pomocy Olafa Lubaszenkę i Pawła Bilskiego, a przygotowali skrypt, który nie dość, że jest chaotyczny, to jeszcze co chwila powiela te same, mało zabawne dowcipy.
Polskie komedie z lat 90. i początku XI wieku obfitowały w wiele tekstów, które wpisały się w polską popkulturę. Cytaty z dwóch części „Kilera” czy wspomnianego już filmu „Chłopaki nie płaczą” zapisały się w głowach odbiorców.
Twórcy „Futra z misia” tak bardzo silą się i starają napisać „kultowe teksty”, że aż kilkukrotnie strzelają sobie w stopę.
Dość powiedzieć, że w filmie aż czterokrotnie padnie dowcip bazujący na rymie: „Pan Malina ze Szczecina”. Dowcip stary, znany i niekoniecznie zabawny. Fakt, że pada z ekranu tyle razy, każe zastanowić się nad inwencją twórczą scenarzystów, którzy namaścili go na ten kultowy cytat z filmu.
Ciekawym zagraniem jest też fakt, że na samym początku z ekranu padnie uwaga nawiązująca do „Kleru” Wojciecha Smarzowskiego, najlepiej zarabiającego polskiego filmu po 1989 roku. „Czerwony, a skromny” w kontekście wyglądu kościoła nie ma jednak nawet promila oddziaływania tekstu „złote, a skromne”, który padło w „Klerze”, szybko robiąc także pozafilmową karierę, właśnie z powodu całej serii znaczeń ukrytych w tych prostych słowach. Tekst z komedii Milowicza jest natomiast jedynie nieprzemyślaną kalką.
W filmie „Futro z misia” wiele jest też niezrozumiałych sytuacji i scen, które ani nic nie wnoszą do obrazu, ani nie są szczególnie zabawne. W tym miejscu można wspomnieć chociażby moment, w którym wkurzony, pozostawiony na środku leśnej drogi mężczyzna, zamiast szukać pomocy - rozbiera się i wchodzi do lasu. Po co? Dlaczego? Sytuacji nie poprawia fakt, że kilka sekwencji później zaatakuje go niedźwiedź. Ponownie - dlaczego? Wystarczyłoby, że bohater zachowa się jak racjonalny człowiek i pójdzie drogą.
Bohater grany przez Sławomira Zapałę, czyli popularnego Sławomira, usłyszy w pewnym momencie: „A Ty co - Zenek Martyniuk?”. Jest to całkiem zabawne, biorąc pod uwagę powinowactwo zawodowe obu panów. Uśmiech wywołać może także fakt, że już na Walentynki szykowany jest film biograficzny, opowiadający o losach Martyniuka. Oby był ciekawszy od komedii Milowicza i Anuszewskiego.
„Futro z misia” to produkcja, o której będziemy chcieli jak najszybciej zapomnieć. Taka gorsza wersja „Volty” Juliusza Machulskiego, która sama przecież nie była filmem wybitnym. Szkoda czasu.