Mieli większy budżet. Większy rozmach. Wyprzedzili książki, dysponując na wyłączność zarysem historii planowanej przez Martina. Niestety, producenci z HBO nie byli w stanie przebić jakościowo szóstego sezonu serialu Gra o tron.
Uwaga! Artykuł zawiera delikatne spoilery z siódmego sezonu Gry o tron.
Żebyśmy się dobrze zrozumieli - Gra o tron w dalszym ciągu jest telewizyjnym fenomenem. Zjawiskiem, które zaciera wiele różnic między filmem oraz serialem. Oglądanie siódmego sezonu było wspaniałą przygodą, a ekscytacja dotycząca widowiska HBO udzielała się w mojej pracy, w rodzinie i wśród znajomych.
Mam jednak wrażenie, że siódmy sezon serialu Gra o tron jest zarazem pierwszym, w którym ilość przewyższyła jakość.
Producenci z HBO nie kryją zachwytu nad możliwościami związanymi z większym budżetem. „Mamy dwadzieścia osób płonących w jednym kadrze!”, „W końcu mogliśmy sobie pozwolić na komputerowego niedźwiedzia zombie!”, „Jeszcze nigdy nie było u nas tyle koni na jednym planie!” i tak dalej. Osoby stojące za produkcją tego niesamowitego widowiska są podekscytowane bardziej niż aktorzy dostający rekordowe, oderwane od telewizyjnej rzeczywistości gaże.
Zupełnie się temu nie dziwię. Z budżetem sięgającym 10 mln dol na odcinek eksperci do efektów, wybuchów, kostiumów oraz choreografii mogli się wyszaleć. Robili coś, na co przytłaczająca większość telewizyjnych twórców nigdy nie mogła sobie pozwolić. Z punktu widzenia filmowego rzemiosła siódmy sezon Gry o tron faktycznie jest przełomowy. Możliwe, że rozmach sceny na jeziorze lub smoczy atak na konwój przejdzie do podręczników filmówki. Szkoda, że przeciętnego widza guzik to obchodzi.
Chociaż wszystkiego było więcej, bawiłem się gorzej niż rok temu. Z kilku powodów.
Po pierwsze - zabrakło trzęsienia ziemi. Wraz z odkryciem genezy Białych Wędrowców i zdradzeniem pochodzenia Jona Snowa, świat R. R. Martina został odarty z największych tajemnic. Oczywiście scenariusz wciąż zaskakuje, jak na przykład w czasie przepisywania zapisków w Cytadeli. To jednak nie ta skala. Nie ten ładunek emocjonalny. Mam wrażenie, że poznaliśmy już wszystkie najważniejsze wątki, a teraz tylko czekamy, aż siły Daenerys, Cersei oraz Nocnego Króla wytłuką się nawzajem. Zabrakło mi narracyjnych perełek, jak retrospekcyjna scena w Wieży Radości czy niepowtarzalny fragment z Hodorem.
Po drugie - coś złego stało się z dialogami. Czytałem książki R. R. Martina i nie jestem przesadnym fanem jego prozy. Jednego nie mogę jednak pisarzowi odmówić - tworzy kapitalne dialogi. To one stanowiły największą siłę pierwszych sezonów, gdy HBO nie sypało aż tak szczodrze pieniędzmi. Teraz, gdy fabuła Gry o tron wyprzedziła Pieśń Lodu i Ognia, coś się zepsuło. Interakcje między bohaterami są mniej wyraziste. Rozmowy zostały pozbawione tego potężnego ładunku, od którego dostawało się momentami gęsiej skórki. HBO stara się jak może, ale przygotowywany przez kilka miesięcy scenariusz serialu to nie to samo, co tworzona kilka lat książka. Bez solidnego materiału źródłowego jakość musiała zjechać w dół. W szóstym sezonie nie było to tak odczuwalne, ale teraz daje się we znaki.
Po trzecie - muzyka straciła pazur. Jeżeli jesteście fanami Gry o tron, na pewno kojarzycie niesamowite utwory z poprzedniego sezonu. Jak na przykład The Light of Seven tworzące tło do wybuchu w Wielkim Sepcie. Albo Winds of Winter, które towarzyszy flocie Daenerys, gdy ta zbliża się do Westeros. To było coś! Niepowtarzalne momenty. Kawałek tworzący podkład pod wątek prawdziwego pochodzenia Jona Snowa również zapadał w pamięć. Brakowało mi takich momentów w siódmym sezonie. Muzyka pasowała do całości, ale nie stała się jakością samą w sobie. Tym razem nie broni się bez serialu. Nie jest samoistna. Chociaż ścieżka dźwiękowa siódmego sezonu wylądowała na Spotify, wolę wracać do albumu skomponowanego przed rokiem.
Po czwarte - sporo, sporo humoru. To prosta psychologia. Im częściej szczerzymy się do ekranu, tym mamy potem lepsze skojarzenia z daną produkcją. Dlatego filmy Marvela i Disneya są przeładowane gagami. Zauważyłem, że Gra o tron niebezpiecznie zbliża się do tego trendu. Od kiedy serial wyprzedził książkę, scenarzyści mają znacznie większą dowolność. Nie zawsze wykorzystują to w odpowiedni sposób. Korzystają z telewizyjno-sitcomowych nawyków i przemycają do superprodukcji HBO coraz więcej i więcej żartów. Czasami są to wręcz bezpośrednie mrugnięcia okiem do widza, jak scena z Branem, Samem i listem w finalnym epizodzie.
R. R. Martin także stosował humorystyczne odciążenia. Luźniejsze fragmenty książki pozwalały złapać oddech pomiędzy mrocznymi, tragicznymi wydarzeniami. Humor w Grze o tron nie jest zły. Ba, w ograniczonej ilości jest wręcz potrzebny.Problem polega na tym, że żarty stają się coraz bardziej telewizyjne, a coraz mniej książkowe.
Gdy ser Davos rozmawiał z Jonem Snowem o „wielkim sercu” (czyli piersiach) ślicznej Missandei, byłem niemal przekonany, że zaraz usłyszę śmiech z offu. Dokładnie ten sam problem miałem ze wspomnianą sceną Sama oraz Brana. Jestem za humorem w Grze o tron, ale niech to będą żarty książkowego formatu.
Po piąte - masa, masa wycieków. Przez cały 2016 i 2017 rok byliśmy bombardowani przeciekami wydartymi ze szponów HBO. Wyciekały zdjęcia z planu, robocze wersje scenariusza, streszczenie całego sezonu, a nawet przedpremierowe epizody. HBO ma poważne problemy z procedurami bezpieczeństwa oraz dystrybucji. Jeżeli ktoś lubi czytać spoilery - proszę bardzo, nie mam nic przeciwko. Mnie również się zdarza. Gorzej, gdy na przecieki natrafia się niespodziewanie. W przypadku siódmego sezonu Gry o tron było to bardzo prawdopodobne.