Przestańmy ciągle powoływać się na „Grę o tron” w kontekście innych seriali fantasy. To droga donikąd
Określenie to będzie nowa „Gra o tron" słyszałem w ostatnich miesiącach tak często, że prawie zapomniałem, jak bardzo ten zbitek słów nie ma sensu.
Niezaprzeczalny sukces „Gry o tron” sprawił, że oczy świata streamingu i telewizyjnej rozrywki zwróciły się w kierunku fantasy. Dziennikarze, widzowie i przede wszystkim korporacje dostarczające treści wideo zachwycili się serialem HBO, chociaż każda z grup w inny sposób. Ci ostatni wyczuli jednak koniunkturę i zaczął się festiwal kupowania, realizowania i chwalenia się budżetami kolejnych produkcji osadzonych w fantastycznych światach.
Spokojnie możemy nazwać to efektem „Gry o tron”.
Serial sam z siebie jednak nie zmienił świata rozrywki, był jednym z elementów, tak jak popularyzacja serwisów VOD, który ma wpływ na to, jak dzisiaj konsumujemy treści, jakie seriale oglądamy i że oglądamy je w ogóle, często wybierając właśnie produkcje w odcinkach zamiast filmów. Niestety, jako widzowie i też czasem też dziennikarze, wybraliśmy skrót, powołując się na „Grę o tron” w kontekście nadchodzących seriali fantasy. Powodem jest tu nawet nie lenistwo czy brak innych punktów odniesienia, ale też pozwoliliśmy sobie przyjąć punkt widzenia gigantów, którzy rozpaczliwie próbują powtórzyć sukces HBO.
Tylko, że porównanie tych wszystkich projektów osadzonych w fantastycznych światach do „Gry o tron” nie ma większego sensu.
Powodów jest kilka, ale chyba najważniejszy z nich jest związany z tym, że takiego sukcesu, jaki udało się osiągnąć serialowi HBO, nie powtórzy ani „Wiedźmin”, ani „Mroczne Materie”, ani nawet serial w świecie stworzonym przez Tolkiena. Te wszystkie nadchodzące produkcje z pewnością znajdą swoich fanów, ale nie będzie towarzyszyło im już to telewizyjne doświadczenie. Może zabrzmię teraz jak ramol, ale podążająca za każdym odcinkiem „Grzy o tron” społeczna ekscytacja prawdopodobnie zniknęła bezpowrotnie.
Dzisiaj, gdy serwisy VOD dominują, nie oglądamy już produkcji telewizyjnych w tym samym czasie, przed telewizorami. Powoli odchodzi też do lamusa emitowanie odcinków co tydzień o stałej porze, coraz częściej dostajemy pełne sezony albo po kilka odcinków na raz, a to zabija stopniowanie napięcia, siłę cliffhangerów i pola do spekulacji.
Są od tej zasady wyjątki, bo przecież „Dark” Netfliksa był serialem tak pokręconym, że rozmowy na temat 2. sezonu trwają do dzisiaj.
Ale nie da się ukryć, że obecnie życie serialu jest znacznie krótsze. Dla widzów to nieźle, bo każdy z nas może dopasować seans do swojego trybu oglądania, ale dzisiaj, gdy oglądamy serial za serialem, połykamy je w całości, spekulacje dotyczące tego, co będzie dalej zamykają się w obrębie dyskusji o następnym sezonie. Tak jakbyśmy całą serię, udostępnianą na przykład przez Netfliksa, traktowali jak jeden odcinek.
Coś, co dzisiaj traktowane jest jak relikt czasów telewizji, był jedną z mocnych stron „Gry o tron”.
W tym ujęciu serial HBO nie miał w ostatnich latach sobie równych. Z perspektywy dostawców treści jest to sytuacja idealna. Zapewnia bowiem nie tylko wielką, zaangażowaną i wierną widownię, ale też darmową reklamę w postaci ruchu w mediach społecznościowych i ambasadorów, którzy w każdym kolejnym tygodniu ekscytują się nowym epizodem, przygotowują fanowskie treści, rozmawiają, spekulują.
Jednocześnie trochę dziwi mnie, że te porównania przychodzą tak bezrefleksyjnie. Bo chociaż „Gra o tron” okazała się sukcesem trochę viralowym, trochę doświadczeniem społecznym, to artystycznie przecież poległa. Ostatnie 3 sezony nie były przecież tym, czego po nich oczekiwaliśmy - mówiąc delikatnie. Showrunnerzy produkcji pogubili się w rozpoczętych wątkach i udowodnili, że aby w satysfakcjonujący albo chociaż logiczny sposób zamknąć całą sagę, trzeba naprawdę wybitnych umiejętności. Ambicja, realizacja i pieniądze to przecież tylko połowa sukcesu. Reszta do dobry scenariusz i poważne traktowanie widza.
Ostatecznie wspaniała historia zmieniła się w nielogiczną farsę i okazała się porażką. Pionierskie podejście do efektów specjalnych w telewizji i rozmach mogły być doceniane przez różne kapituły konkursowe, ale ostatecznie i tak liczy się opowieść. A ta pod koniec kulała.
W tym kontekście zaskakuje podejście Andrzeja Sapkowskiego, który mówi, że „Wiedźmin” od Netfliksa może przebić „Grę o tron”. Jeśli chodzi o ten społeczny aspekt, to nie sądzę. Artystycznie? Cóż, to nie będzie przesadnie trudne.
Natomiast błędem jest myślenie, że jakikolwiek serial powinien wchodzić w buty tytułu HBO.
Dzisiejszy rynek jest zupełnie inny niż ten, który zastała debiutująca „Gra o tron”. A światy fantasy, mówiąc w grubiańskim uproszczeniu, zasadniczo łączy jedynie to, że są tam nieprawdopodobne stwory i trudne do zapamiętania i wymówienia państwa. Tematem „Wiedźmina” jest jednak zupełnie coś innego niż w „Grze o tron”, to też odmienna kraina od tej stworzonej przez Tolkiena, nie mówiąc już nawet o „Mrocznych materiach”. I choćby giganci świata rozrywki starali się jak mogli, będą opowiadali zupełnie inne historie, inne opowieści, a to znaczy, że będą musieli wyrobić swój własny styl, swoją własną poetykę.
Im szybciej my, widzowie, zrozumiemy, że nie ma już powrotu do „Gry o tron”, tym bardziej będziemy mogli zaangażować się w nowe i, mam nadzieję, nawet lepsze historie. Bo przykład hitu HBO pokazuje jasno, że powinniśmy mieć duże wymagania i zawsze żądać od dostawców treści jak najlepszych produkcji. Od początku do samego końca.