Ta decyzja wstrząśnie światem Star Wars. Kathleen Kennedy ma zostać odsunięta od kierowania marką
Klątwa filmu "Han Solo" czy pokłosie skrajnych opinii odnośnie do "Ostatniego Jedi"? Według korytarzowych doniesień z Hollywood jedna z najpotężniejszych kobiet w branży filmowej, Kathleen Kennedy, jeszcze w tym roku ma złożyć rezygnację i przestać sterować Lucasfilm, w którym to była odpowiedzialna za odrodzenie Gwiezdnych wojen.
Szczerze mówiąc, taki obrót spraw kompletnie mnie nie dziwi. Z jednej strony, gdy do kin wchodziło "Przebudzenie Mocy", byłem szczęśliwy z faktu, że legendarna gwiezdna saga powraca. Wprawdzie wtórność VII części "Gwiezdnych wojen" oraz jej asekuranctwo i niemalże linijką odmierzana precyzja, z jaką Kennedy chciała na siłę uszczęśliwić fanów, zabrały "Przebudzeniu Mocy" magię i urok oryginalnej trylogii. Ale i tak film ten nadal świetnie się oglądało.
Postanowiłem dać Kathleen Kennedy kredyt zaufania. Wierzyłem, że - tak jak przekonywał J.J. Abrams - epizod VII musiał przywołać znane schematy, by móc je następnie odwrócić w kolejnej części.
I przyznaję, to się udało. "Ostatni Jedi" wywrócił wszystko do góry nogami. Dosłownie. Choć jestem fanem odważnych kroków i decyzji artystycznych, to epizod VIII wydaje mi się zbyt dużym i nie do końca przemyślanym eksperymentem. Tak formalnie (nagłe, usilnie wprowadzane zwroty akcji, mylenie tropów, niepotrzebne wstawki humorystyczne pasujące bardziej do "Strażników Galaktyki"), jak i fabularne (Luke Skywalker jako zgorzkniały starzec, który tak łatwo stracił wiarę w Moc i rycerzy Jedi, to nie jest obraz bohatera pokolenia, jaki mają w sercu miliony fanów tego uniwersum).
Najbardziej rozczarowały mnie spin-offy.
Abstrahując już od tego, co dzieje się w głównej serii, widziałem w nich potencjał na opowiedzenie bardziej interesujących, oryginalnych historii.
Tutaj można się było pobawić w kreację zupełnie nowych bohaterów, którzy żyliby stulecia przed albo po zniszczeniu pierwszej Gwiazdy Śmierci. Osobne historie dawały też szansę na obranie ciekawszych i odważniejszych ścieżek artystycznych. Ale niestety, Disney i Lucasfilm pod przywództwem Kathleen Kennedy woleli wybrać bezpieczną i odtwórczą drogę, cały czas kurczowo trzymając się sagi Skywalkerów i ich przyjaciół oraz wydarzeń powiązanych z tym, co oglądamy w głównej serii.
"Łotr 1", tak samo jak obecnie "Han Solo", nie wnosi kompletnie nic nowego, ani nie opowiada nam niczego, o czym byśmy nie wiedzieli. To bezpieczny i doraźny festyn, w którym filmowcy żonglują znanymi nam motywami. Czy rzeczywiście musieliśmy koniecznie poznać losy młodego Hana Solo i zobaczyć, jak spotyka po raz pierwszy Chewbaccę i Lando Calrissiana?
Czy niezbędne nam było oglądanie tego, w jaki sposób zostały wykradzione plany Gwiazdy Śmierci? To bardziej przypomina pomysł na odcinek serialu, albo jakiś bonusowy 15-minutowy film krótkometrażowy towarzyszący wydaniu filmów na blu-ray. O ile jeszcze na "Hanie Solo" w miarę nieźle się bawiłem, tak "Łotr 1" mnie wynudził. Dopiero ostatnie 20 minut zrobiło się interesujące i jakkolwiek istotne, a to za mało, by uzasadnić istnienie filmu.
Kathleen Kennedy to legenda branży. Rozpoczynała ona swoją karierę u boku samego Stevena Spielberga, z którym stworzyła jedne z największych przebojów w historii kina.
Od "Indiany Jonesa", przez "Powrót do przyszłości", "E.T.", aż po "Wojnę światów", "Listę Schindlera" i trzy pierwsze odsłony "Jurassic Park". Kennedy z pewnością jest profesjonalistką i wie, jak dostarczyć masom perfekcyjne widowisko. Wie też, jak zarabiać duże pieniądze. Nie znaczy to jednak, że jest nieomylna.
Jej rządy w Lucasfilm od czasu przejęcia firmy przez Disneya w 2012 roku zmieniły legendę Star Wars w typową dla Hollywood XXI wieku zmechanizowaną franczyzę, która, wzorem uniwersum Marvela, ma dostarczać widzom nowe odcinki "Gwiezdnych wojen" dosłownie co kilka miesięcy.
Z jednej strony brzmiało to jak konkretny i dobry plan marketingowy. "Gwiezdne wojny" to matka wszystkich franczyz. To seria, która zmieniła oblicze kina. I jedna z nielicznych marek, która jest właściwie samograjem i z automatu jest w stanie zarabiać na siebie setki milionów dolarów z samej tylko dystrybucji kinowej.
Ów plan jednak stał się jednym z gwoździ do profesjonalnej trumny Kathleen Kennedy w Lucasfilm.
Producentka nie wzięła pod uwagę jednego z podstawowych czynników – zmęczenia widowni, która bombardowana jest Gwiezdnymi wojnami właściwie bez przerwy. Legenda tej franczyzy zbudowana została także dzięki sprawnie podsycanym oczekiwaniem na kolejną odsłonę.
Jeszcze za George’a Lucasa klasyczna trylogia i prequele wchodziły do kin w odstępach trzech lat. W dodatku przez prawie 20 lat od "Powrotu Jedi" świat nie ujrzał żadnego nowego epizodu. Tak długie oczekiwanie sprawiało, że widz miał poczucia obcowania z czymś wyjątkowym.
Dziś wiadomo, że świat mocno przyspieszył. Właściwie całe nasze życie, w tym sztukę i popkulturę, spożywamy w trybie fast-foodowym. Nowy właściciel Star Wars nie mógł więc sobie pozwolić na 3-letni odstęp pomiędzy filmami, bo z jego perspektywy jest to pustka, którą trzeba czymś wypełnić.
I tak, "Gwiezdne wojny" począwszy od 2015 roku oglądamy średnio co rok. Ostatnio, ledwo co z kinowych ekranów zszedł "Ostatni Jedi", a już witamy w repertuarze (a właściwie to powoli żegnamy) film o "Hanie Solo".
I jeszcze gdyby te filmy były oparte na kompletnie nowych i odrębnych postaciach oraz historiach to z miłą chęcią zatapiałbym się w tym świecie. Dobrego sci-fi (choćby czysto rozrywkowego) nigdy nie jest zbyt wiele, szczególnie, że na dużym ekranie gatunek ten dostarcza nie lada przeżyć.
W przypadku "Hana Solo" - po raz pierwszy w życiu - było mi obojętne, czy pójdę na film z uniwersum Gwiezdnych wojen, czy nie.
Wyniki finansowe Hana Solo potwierdzają, że nie tylko ja miałem takie odczucie. Prognozy wskazują, że Disney może stracić na tym filmie 80 mln dol. To oznacza, że doczekaliśmy się po raz pierwszy w historii momentu, w którym film z serii Star Wars jest finansową klapą! Jeszcze kilka miesięcy temu było to nie do pomyślenia.
A przypominam, że w planach Lucasfilm i Disneya figurują już konkretne plany na produkcję solowych filmów o Obi-Wanie Kenobim i Boba Fetcie. Obie te postacie należą do moich ulubionych z całego uniwersum, ale szczerze mówiąc, nie mam wielkiej ochoty oglądać filmów o ich przygodach. Wiadomo, że i tak je obejrzę, ale nie jest to coś, na co czekam z wypiekami.
Mam wrażenie, że takie samo odczucie podzielają miliony fanów Star Wars na całym świecie. Widziałem już przygody i młodego i starego Obi-Wana. Obserwowałem, jak szkolił się u Qui-Gon Jinna, jak walczył w wojnach klonów, jak mierzył się ze swoim uczniem Anakinem i lata później zginął od jego miecza w "Nowej Nadziei". Nie potrzebuję więcej. Chcę nowych postaci, odcięcia pępowiny od sagi Skywalkerów i zupełnie nowych historii, nowych światów.
Dopóki LucasFilm tego nie zrozumie, dopóty samo zwolnienie Kathleen Kennedy niewiele zmieni.
Strata 80 mln dol. na "Hanie Solo" raczej nie będzie dla Disneya czymś dotkliwym w sensie finansowym. Ale grozi im czymś o wiele gorszym, a mianowicie obojętnością fanów, zmęczeniem materiału i spuszczeniem powietrza z całego potencjału fabularnego i komercyjnego, jaki do niedawna miała gwiezdna saga.
W tym kontekście zapowiadana rezygnacja/usunięcie Kathleen Kennedy ze stanowiska szefowej Lucasfilm wydaje się oczywistym ruchem ze strony Disneya. Kennedy sprawnie zarządzała marką Star Wars przez te kilka lat. Wprowadziła do kin nową trylogię, otworzyła drogę dla kobiecych bohaterek i zarobiła masę pieniędzy - akurat to ostatnie do niedawna nie było zbyt trudnym zadaniem. Oczywiście, nie obeszło się bez zgrzytów (m.in. roszady na stołkach reżyserskich przy produkcji "Łotra 1", "Hana Solo" i epizodu IX), co również wskazuje na to, że nie z każdym dobrze się jej pracowało.
Doszliśmy do punktu, w którym widownia nasyciła już swoją potrzebę sentymentów i powrotów ulubionych bohaterów – teraz potrzeba czegoś więcej. Najwyraźniej na to Kennedy już nie ma pomysłu. Miejmy nadzieję, że jej następca poprowadzi "Gwiezdne wojny" w ciekawsze miejsce w odległej galaktyce.