Czwarty album studyjny Lily Allen, zatytułowany "No Shame", niesie ze sobą ciężar niełatwych przeżyć artystki. Wiadomo jednak, że właśnie z takich wykuwane są najszlachetniejsze muzyczne dzieła. Czy tak jest i tym razem?
OCENA
Nie ona pierwsza i nie ostatnia smutki po rozstaniu wypłakuje w piosenkach. Tym razem sprawa poważna, bo rozwód po latach małżeństwa. What's a girl to do? - jak śpiewała inna brytyjska piosenkarka, Natasha Khan. Najlepiej wziąć się za nową muzykę, co też Lily Allen uczyniła. Spróbujmy jednak wyjść z butami z jej życia i nie myśleć jedynie o powodach, które przywiodły ją do stworzenia albumu "No shame".
Allen zawsze lubiła prowokować. Na przykład słowami, jak w otwierającej album piosence "Come on then". Artystka zawsze była ekstrawertyczna, ale jej ekstrawertyzm nie wyłaził wcześniej z niemal każdego zakątka płyty, tak jak teraz.
Czwarty album studyjny Lily Allen, następca wydanego w 2014 krążka Sheezus, siłą rzeczy jest słodko-gorzkim zbiorem refleksji, śpiewanych tym delikatnym, kruchym głosem.
Należy on na szczęście do kobiety silnej, która się nie poddaje.
Przy "No shame" palce maczało wielu świetnych producentówm, między innymi Ezra Koenig i Mark Ronson. Ten drugi odpowiada za produkcję piosenki "Family man" - nieskomplikowanej, acz pięknej ballady o prozie życia codziennego. Takie dźwiękowe towarzystwo zdecydowanie bardziej pasuje mi do Allen, niż rejony zahaczające o reggae i ska, tak jak w numerze "Waste".
Stylistycznie "No shame" to najbardziej eklektyczny album Brytyjki. Bardziej electropopowy, niż poprzednicy, nadal zahaczający o r&b. Słychać to na przykład w "Everything to Feel Something". Z r&b blisko do hip-hopu, ten zaś przyjemnie wybrzmiewa w "Trigger Bang". Wspomniana piosenka "Family man" to nie jedyna ballada na albumie - mamy także "Three", w której Allen pokazuje mocniej swoje liryczne oblicze.
Dobrze ją w słyszeć w tej głębokiej, szczerej odsłonie.
Brakuje mi na "No Shame" dwóch, może trzech lekkich, przebojowych, wpadających w ucho popowych kompozycji. Natomiast zaangażowanie wielu producentów i różne brzmienia nie do końca są zaletą albumu - jako całość wypada dość niespójnie i nierówno.
Lily Allen przed wydaniem "No Shame" podkreślała rolę, jaką prywatne wydarzenia odegrały przy powstawaniu nowego materiału. Wyjście z butami z jej życia nie jest zatem takie proste. Ale gdyby nie świadomość tła, moglibyśmy nie dostrzec tych słodko-gorzkich aluzji, przykrych refleksji i innych wyznań artystki. Cały album można uznać za bardzo dobry, choć nie najlepszy w dyskografii Allen. To chyba jeszcze nie to. Ale jeśli dzięki temu krążkowi Allen złapie bakcyla na poszukiwanie nowej muzycznej drogi, będę bardzo rada.