Już w pierwszej scenie, kiedy to dwójka bohaterów kłóci się przy świątecznym straganie o kawałek chleba, a obok młodzi ludzie kupują karpie, aby je uwolnić, reżyser daje nam znać, że nie będzie to po prostu kolejna część „Listów do M.”. Patrick Yoka ma bowiem coś do powiedzenia o naszym społeczeństwie i robi to, szanując tradycję całej serii.
OCENA
Dziękujemy, że wpadłeś/-aś do nas poczytać o mediach, filmach i serialach. Pamiętaj, że możesz znaleźć nas, wpisując adres rozrywka.blog.
W 2011 roku Mitja Okorn zaserwował widzom totalne kuriozum w polskiej kinematografii współczesnej. Oto otrzymaliśmy rodzimą komedię romantyczną, którą oglądało się bez zażenowania. Co więcej, była to świąteczna komedia romantyczna, czyli coś co w rękach mniej sprawnego twórcy okazałoby się festiwalem kiczu, taniochy i suchych żartów. Zamiast tego w „Listach do M.” z łatwością odnaleźliśmy magię godną zachodnich produkcji. Nic dziwnego. W końcu to nic innego niż kalka „To właśnie miłość”. Z tym że kopia została wzbogacona o wiele swojskich akcentów, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Później producenci zrobili to, co zawsze wychodziło im najlepiej. Zaczęli odcinać kupony, kierując się popsutym algorytmem gatunkowym. Dwójka nie była już tak świeża. Chociaż wciąż się broniła, to na poszatkowane wątki, skróty i absurdalne zwroty akcji widzowie i krytycy słusznie kręcili nosem. Trójka to już inna bajka. Seria wróciła na właściwe tory, chociaż to wciąż nie był poziom jedynki. Zabrakło tam odwagi w eksplorowaniu kiczowatych chwytów i motywów fabularnych. Czwórka naprawia błędy dwóch swoich poprzedników i jest pierwszym sequelem z charakterem.
Fanów serii od razu uspokajam.
To wciąż długa i ładna reklama luksusowych marek, warszawskiej Arkadii i Radia Zet. Product placement nie bije tu po oczach, tak jak we wcześniejszych odsłonach, jednakże ciągle charakteryzuje się subtelnością czołgu. Dlatego Wojciech w poszukiwaniu pierścionka musi wejść do sklepu Apartu, a Gibon nie chce zjeść pączka, prawdopodobnie od A.Blikle, którego to szyld znalazł się w kadrze kilka scen wcześniej. W otoczce charakterystycznego dla polskich komedii romantycznych splendoru, bohaterowie tradycyjnie w czasie jednej wigilii zrozumieją, w czym tkwi istota świąt, poznają siłę rodziny, zdobędą się na odrobinę życzliwości względem bliźniego, czy nawet odnajdą drugą połówkę. Wszystko to oczywiście dzięki wielu zrządzeniom losu. Nie oszukujmy się. Lubimy patrzeć jak pomimo różnorakich poważnych przecież problemów, przeznaczenie sprowadza wszystko na właściwe tory, a my możemy uronić łezkę podczas happy endu. Rodzimi twórcy parający się gatunkiem dobrze o tym wiedzą, nagminnie jednak zapominają, że fabuła nie powinna odnosić się jedynie do sfery naszych marzeń. Jej korzenie muszą bowiem jednocześnie tkwić w dozie prawdopodobieństwa. Chociaż jego poprzednicy nie zawsze o tym pamiętali, Patrick Yoka w „Listach do M. 4” doskonale zdaje sobie tego sprawę.
Reżyser pozwala zadziałać magii kina, uciekając w stronę kiczowatych zwrotów akcji, które można przewidzieć na długo zanim się wydarzą. Robi on jednak wszystko, aby je uprawdopodobnić. Niczym za rączkę, ale z pełną powagą, przeprowadza nas po kolejnych wątkach, posiłkując się dobrze nam znanymi bohaterami. „Listy do M.” nie mogą się przecież obejść bez losów wspomnianego arystokratycznego Wojciecha, rozwiedzionych, ale wciąż będących w związku Szczepana i Kariny, czy, a nawet przede wszystkim, szlachetnego hulaki Melchiora. Nie brakuje też wprowadzonych w trójce policjantów - Gibona i Karoliny, którzy próbują wznieść się ponad różnice swoich charakterów. Linii fabularnych już jest dosyć, aby na trwającej niespełna dwie godziny osi czasu musieć je poucinać i maksymalnie skrócić. Twórcy z uporem maniaka wprowadzają jednak również nowe postacie. O ile jednak w poprzednich częściach było to robione na siłę i niekoniecznie miało to uzasadnienie, tak tym razem staje się niezbędnym elementem opowieści.
Yoka szuka powodów, aby wprowadzić nowych bohaterów.
Ich historie w mniejszym bądź większym stopniu poszerzają portrety psychologiczne znanych nam postaci. I tak dzięki Igorowi, Rudolf w końcu stała się pełnoprawną osobą, a nie tylko płaskim i pozbawionym wyrazu dodatkiem do wątku Gibona i Karoliny. Tak samo pojawienie się Arka pozwala nam zobaczyć bardziej drapieżną stronę Wojciecha. Rozwój danych linii fabularnych, jak w przypadku losów Stefana utykającego na wigilii u starszego, schorowanego małżeństwa w ogólnym rozrachunku może jedynie tematycznie korespondować z wątkami przewodnimi, ale reżyser przedstawia nam je w taki sposób, że jest to wypadkową podjętej formy narracyjnej. Każda kolejna scena wynika z poprzedniej.
Twórcy zależy bowiem, aby świat przedstawiony oddychał pełną piersią i żebyśmy mogli znaleźć w nim jakiś znajomy punkt zaczepienia.
Dlatego z zadziornym pazurem za sprawą Melchiora krytykuje tu politykę międzynarodowych korporacji, której absurd pokazuje już w jednej z pierwszych scen, kiedy to jedna z menadżerek firmy dostarczającej prezenty, każe pracownikom zachować parytety płciowe i z trzech króli zrobić dwóch króli oraz jedną królową. W najzabawniejszych scenach filmu, spotkanie z tajemniczym Luckiem (najciekawsza postać epizodyczna w całej historii serii) motywuje Szczepana, aby odwiedzać sąsiadów i podzielić się z nimi opłatkiem, ale za każdym razem jest on brany za zboczeńca i przerażony wszechobecną znieczulicą. Ze względu na takie zabiegi „Listy do M.” nie są już oderwaną od naszej rzeczywistości bajeczką, a stają się całkiem sprawną satyrą na współczesne społeczeństwo.
Wyraźnie można usłyszeć tu echa „Dnia świra”. Reżyser buduje bowiem swoją opowieść z powidoków naszej rzeczywistości. Nie boi się jej deformować i pokazywać w krzywym zwierciadle. Nie brakuje nawet akcentów politycznych, bo poznamy tu nieuczciwego właściciela restauracji Socha i przyjaciele. Z artystyczną odwagą bada tym samym tereny, które twórcy dwóch poprzednich odsłon serii konsekwentnie omijali. Za sprawą świeżego spojrzenia, „Listy do M.” nabrały wiatru w żagle. Yoka nie odcina kuponów od popularności komedii Okorna, tylko szuka własnego języka. Co więcej nie robi tego w ramach źle pojętych ambicji, a naprawdę ma coś do powiedzenia. Nigdy nie daje się ponieść pretensjom, ani nie ucieka w skróty myślowe, przez co kiedy temperatura sięga niebezpiecznego poziomu powagi, atmosfera zostaje rozładowana gatunkowymi evergreenami i zabawnymi żartami. Z tego względu najnowsza odsłona bożonarodzeniowej telenoweli dostarcza doskonale wyważonej dawki śmiechu i wzruszeń. Obserwacje jakimi są podszyte łatwo uznać za banalne, ale wyciągane wnioski podawane są w oryginalny sposób. Dzięki temu produkcja przypadnie do gustu zarówno ortodoksyjnym fanom serii, jak i przyciągnie grono całkowicie nowych.