Amerykańskie kreskówki dla dorosłych są... amerykańskimi kreskówkami. Często wyśmiewają rzeczywistość bez ogródek, bawią i zapewniają rozrywkę lepszą, niż niejeden serial. Wciąż jednak nie wiadomo, czy Brickleberry jest dobre, czy po prostu niesmaczne. Jak powiedział kolega redakcyjny Jacek "nie ma jak żarty o murzynach, gejach, lesbijkach i debilach".
I jest to chyba najlepsze określenie Brickleberry. Rzecz dzieje się w Parku Narodowym, a bohaterami jest zgraja głupawych strażników leśnych wspierana misiem Malloy'em, którego rodziców szef strażników przejechał, więc z winy przygarnął niedźwiadka.
W Brickleberry nie ma subtelności. Kreskówka przytłacza dosłownością, brakiem ogródek i czasem wręcz bezczelnością. Nie ma tu tabu - żartuje się ze wszystkiego tak mocno, że po kilku odcinkach całość zaczyna wręcz męczyć.
Mimo wszystko sceneria pełna przyrody, zwierzątka i klimat nieco z Misia Jogi stanowią ciekawe i kontrastowe tło do wyczynów charakterów z Brickleberry.
Brickleberry jest trochę jak o wiele gorszy South Park połączony z Misiem Yogim właśnie. Nie jestem przekonany, czy warty, ale oderwać jakoś też się nie potrafię!