Hollywood nadal traktuje widzów jak niewinne dzieciątka. Recenzujemy film „Mój piękny syn”
Timothée Chalamet oraz Steve Carell dają fantastyczny aktorski popis w pełnej wzruszeń opowieści o niełatwej relacji ojca i syna. „Mój piękny syn” próbuje skonfrontować widownię z tematem walki z uzależnieniem od narkotyków. Czy skutecznie?
OCENA
Odpowiedź na to pytanie jest niejednoznaczna. O ile „Mój piękny syn” rzeczywiście zwraca uwagę na trudny, powszechny i złożony problem uzależnienia od narkotyków, to jednak robi to w sposób hollywoodzko wygładzony, trzymając „niewinnego” masowego widza przed największymi horrorami i brzydkimi obrazkami związanymi z tym tematem.
Dzieje się tak dlatego, że reżyser Felix Van Groeningen postanowił skupić się w swoim filmie nie tyle na samym wychodzeniu z nałogu, co na relacji ojca i syna. Ojcem jest David Scheff (Steve Carell), dziennikarz pracujący dla New York Timesa. Gdy odkrywa on, że jego syn Nicholas (Timothée Chalamet) znajduje się pod wpływem narkotyków, zabiera go do kliniki odwykowej. Z czasem okazuje się, że Nic zażywał najcięższe dragi, od kokainy po metamfetaminę, od lat.
W filmie „Mój piękny syn” przyjrzymy się temu jak rodzina, a w szczególności ojciec Nica, radzą sobie z uzależnieniem chłopaka.
Z jednej strony jest to opowieść o wielkiej ojcowskiej miłości. Pod tym względem film Van Groeningena prezentuje się całkiem ciekawie, bo nieczęsto mamy okazję oglądać tego typu historie z ojcem i synem w rolach głównych. Tutaj wszystko polega nie tyle nawet na scenariuszu, co na kreacjach aktorskich, a te są naprawdę znakomite.
Steve Carell nie musi już nikomu udowadniać, że jest nie tylko świetnym komikiem, ale i aktorem dramatycznym. Jego rola Davida Scheffa naprawdę chwyta za serce. W samym jego głosie słychać prawdziwą miłość i przejęcie stanem, w jaki wprowadził się jego syn.
Timothée Chalamet z kolei zachwyca jako Nic. Z rozwagą, bez popadania w przesadę pokazuje rozedrganie swojej postaci, jego wewnętrzną walkę, dramat, chwilami bezsilność.
Ale „Mój piękny syn” pokazuje też drugą stronę medalu, gdyż w pewnym momencie można odnieść wrażenie, że ta ojcowska miłość Davida była zbyt wielka, zbyt przytłaczająca. Do tego stopnia, że może to właśnie ona pchnęła chłopaka w objęcia nałogu. Postawiony przed tak potężnym i niemalże doskonałym uczuciem wiedział, że nie będzie w stanie mu dorównać i w pełni spełnić oczekiwań swego taty. A ten, choć chce dla syna jak najlepiej, nie wie o nim wszystkiego. Nic ukrywał przed nim prawdę o swoim uzależnieniu. Ojciec dowiaduje się o wszystkim z pamiętników syna. Van Groeningen zadaje wiec pytanie – czy można kochać zbyt mocno? Do tego stopnia, że miłość do syna wytworzy nam w głowie jego wyidealizowany obraz, który zasłoni rzeczywistość?
Są to ciekawe zagadnienia i dzięki nim „Mój piękny syn” daje nam do myślenia i koniec końców można go uznać za dobry i wartościowy seans. Ja jednak miałem problem z zaangażowaniem się w pełni w tę opowieść. Po pierwsze, pomimo fantastycznych kreacji aktorskich, zabrakło mi w niej duszy, czegoś co sprawiłoby, że dam się ponieść emocjom bijącym z ekranu. To też wynik ciężkiej ręki reżysera oraz moralizatorskiego tonu. Ponadto, przez cały czas miałem wrażenie, że reżyser wykorzystuje temat uzależnienia od narkotyków w nieuczciwy dla widzów sposób. Jako punkt zapalny dla ram fabularnych.
Samego horroru uzależnień i detoksu tu nie uświadczymy. Twórcy nie pokazują nam jak wygląda życie ćpuna, jak bardzo nisko można się stoczyć, co nałóg robi z naszym ciałem.
Podczas seansu „Mój piękny syn” dostajemy więc żurnalową wersję narkomanii. Uszytą niemalże tak, jakby zrobił to Disney, gdyby podjął się tego tematu. Przyznam, że trochę rozczarowałem się takim ujęciem tematu. Niby wydawało mi się, że kultura masowa jest już w miarę dojrzała i gotowa na szczere pokazanie tematu uzależnień, ale mogłem się mylić. Hollywood ciągle czuje potrzebę, by traktować widzów jak niewinne dzieciątka, pokazując wygładzony świat, nawet gdy mierzy się z trudnymi i „brudnymi” tematami.