REKLAMA

"Mother" to najbardziej popieprzony film, jaki zobaczycie w tym roku – recenzja Spider’s Web

Jeśli szukacie filmu, który wyrwie was ze strefy komfortu, zdezorientuje, zniesmaczy i zirytuje, to "Mother!", czyli najnowsze dzieło Darrena Aronofsky’ego, nadaje się do tego wprost idealnie.

mother recenzja
REKLAMA
REKLAMA

Fabularny punkt wyjścia jest dość prosty, ale tylko na początku. Oto poznajemy młode (stażem) małżeństwo. Ona (Jennifer Lawerence) bezgranicznie zakochana i oddana Jemu (Javier Bardem) – wielkiemu pisarzowi, który szuka weny na odludziu. Oboje mieszkają w pięknym dużym domu, gdzie życie upływa im w istnej idylli. Wszystko jednak zmienia się dramatycznie, gdy ich życiu pojawia się niezapowiedziany gość (Ed Harris).

To, co dzieje się później, jest istną psychodeliczną jazdą bez trzymanki! Aronofsky, niczym złośliwy demiurg, trzyma widza oraz główną bohaterkę "Mother!" w ciągłej niepewności, niewiedzy i konsternacji. Z każdą kolejną sceną film robi się coraz bardziej dziwny i absurdalny. Niełatwo o tym pisać, nie zdradzając nic z fabuły, ale niech wystarczy, że napiszę iż, już po kwadransie zaczniecie się drapać w głowę, by zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.

A im bliżej końca, tym surrealizm, psychodelia oraz niepokojąca brutalnośś zaczyna dochodzić do nieznanych mi wcześniej poziomów. Z seansu wyszedłem totalnie zmiażdżony! Przyznam, że już dawno się tak nie czułem.

Darrena Aronofsky’ego cenię, choć też nie uważam go za jednego z największych przedstawicieli swojego pokolenia filmowców. Jego twórczość to istna sinusoida. Jestem wielkim fanem "Pi" czy "Czarnego Łabędzia", natomiast jego "Źródło", "Zapaśnik" czy "Noe: Wybrany przez Boga" to raczej artstyczne średniaki, choć każdy z nich ma w sobie iskrę wielkości.

Problemem Aronofsky’ego jest jego ego. Uważa się on za powiernika wielkich historii i w większości za takie się zabiera. Lubi sięgać po motywy związane z Bogiem, czasem; lubuje się w stawianiu wielkich pytań o naturę ludzkości, emocjonalności, miłości, śmierci, życia. Jego pierwszym ambitnym krokiem ku opisaniu tych tematów było "Źródło". Film, który emocjonalnie dotknął mnie dość wyraźnie, ale artystycznie i fabularnie był bardziej wyrazem kiczu i grafomanii niż wielkiego dzieła, jakie Aronofsky ewidentnie myślał, że tworzy.

Po latach i kilku bardziej skromnych tematycznie i skupionych na postaciach filmach, reżyser podjął się ponownie opowiedzenia o relacji człowieka z Bogiem, w autorskiej adaptacji opowieści o Noe i jego rodzinie.

W "Mother!" Darren Aronofsky niejako łączy te wszystkie motywy ze swoich poprzednich filmów w jedną całość. U podstawy mamy więc dramat psychologiczny o dwójce zakochanych oraz ludziach, którzy zaczynają ingerować w ich przestrzeń.

Z początku dostajemy więc świetne sfilmowane i zagrane studium stopniowego popadania w szaleństwo.

Fascynująca opowieść o tym, jak człowiek może stać się wyobcowany w znanej sobie przestrzeni, jak daleko pozwoli zaingerować w swoją intymność i jakim to wszystko może stać się koszmarem.

mother film

Na tym poziomie "Mother!" przypomina mocno pierwsze filmy Romana Polańskiego, ze wskazaniem na "Wstręt". Postać, grana znakomicie przez Jennifer Lawrence, staje się tu zakładnikiem swojego włanego domu. Jest też poddańczo posłuszna woli swojego męża. Relacja między nimi jest też ciekawie zarysowana. Ona jest wpatrzona w męża niczym w obrazek, jest jego największą fanką i z własnej woli jest w stanie zrobić dla niego wszystko. On z kolei, o wiele starszy od niej, traktuje ją jak swoją muzę, choć jest to ewidentnie relacja podmiotowa z jego strony.

I na tym poziomie "Mother!" ogląda się znakomicie.

Problemy zaczynają się później, gdy na ekranie zaczynają pojawiać się coraz to bardziej odjechane wizualne i sytuacyjne metafory, a dramat psychologiczny zmienia się w surrealistyczny horror i czarną komedię w jednym.

Z metaforami Aronofsky też nie oszczędził ani siebie, ani widza, tylko od razu wysunął najcięższe działa. Szybko bowiem staje się jasne, że "Mother!" naszpikowane jest biblijnymi alegoriami. To przypowieść o powstaniu świata i jego stopniowym wyniszczaniu, po tym jak zasiedlają go ludzie, czyli my. Grany przez Javiera Bardema pisarz jest tu więc Bogiem-stwórcą, a postać grana przez Jennifer Lawrence, to matka Ziemia. Jest to metafora szyta grubymi nićmi, tyleż niepotrzebna, co pokazująca wspomniane przeze mnie wcześniej ego Aronofsky’ego, który uważa, że jego misją jako filmowca jest bycie bojownikiem o sumienie ludzkości.

Gdzieś tam szanuję go za te ambicje i sam fakt, że sukcesywnie stara się powracać do tej wielkiej tematyki. Robi to wykorzystując swoje świetne filmowe oko ("Mother!" wygląda znakomicie od strony wizualnej, film ma sporo ciekawych, niestandardowych ujęć, przywodzących na myśl kino ekspresjonistyczne) i z wyczuciem prowadząc aktorów. Jennifer Lawrence i Michelle Pfeiffer, która w pewnym momencie pojawia się na drugim planie, serwują widowni kapitalne kreacje. Również Javier Bardem oraz Ed Harris nie zawodzą.

mother film 2

Mimo wszystko, jako całość "Mother!" wzbudził we mnie mieszane uczucia, i chyba wzbudzi je w każdym, kto ten film obejrzy.

Nie da się jednoznacznie pochwalić albo zmieszać z błotem filmu, który używa poetyki i psychologii surrealistycznego snu. Nowe dzieło Aronofsky'ego to szalona mieszanka filmów Davida Lyncha, zmieszana z poetyką Bunuela i Jodorowsky'ego. Jednemu spodoba się to bardziej, drugiemu mniej. Część z was pewnie będzie się nosić z zamiarem opuszczenia sali kinowej, a część będzie zaintrygowana rozwiązaniem zagadki, wyczekiwaniem wielkiego finału.

REKLAMA

Na pewno "Mother!" totalnie zbije was z tropu, wprowadzi w stan dezorientacji i, pod sam koniec, sprawi, że wasze szczęki wylądują na podłodze.

To odważny i ambitny film, nawet jeśli w dużej mierze kiczowaty i zdecydowanie przesadzony. Ale dobrze, że i takie obrazy mają okazję powstawać i do tego wpadać w krąg zainteresowań topowych hollywoodzkich gwiazd.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA