Czas na binge-watching, czyli najlepsze seriale ostatnich lat (które niekoniecznie znacie)
Złota era telewizji trwa w najlepsze. Ilość dobrych i znakomitych serii jest obecnie tak duża, że czasem trudno z tego wszystkiego wybrać pozycje najbardziej warte czasu i uwagi. Dlatego też uznałem, iż warto zrobić mały przesiew i skomponować listę seriali z ostatnich kilku lat, które naprawdę wyróżniają się na tle innych.
Bo przecież nie samą "Grą o tron" człowiek żyje. Zresztą nie do końca rozumiem fenomen tego serialu. Jasne, od strony formalnej jego rozmach jest niesamowity, w szóstym sezonie prezentuje właściwie poziom kinowy. "Gra o tron" wygląda fantastycznie, zachwyca bogactwem świata, scenografią, kostiumami i dobrym aktorstwem, ale te wszystkie "błyskotki" trochę jednak odwracają uwagę od faktu, że to tak naprawdę dość przeciętna opera mydlana ubrana w szaty fantasy. To taka "Dynastia" XXI wieku z dodatkiem mieczy i smoków, oparta na prostych i starych jak świat schematach i konstrukcji dramatycznej. Nie przeczę, dobrze mi się "GoT" ogląda, parę motywów i zwrotów akcji (Hold the door!) zrobiło na mnie wrażenie, ale całościowo nie jest to w żadnym wypadku wielkie dzieło, choć ma już swoje miejsce w historii telewizji. Ale też trochę z tego właśnie powodu postanowiłem przybliżyć co niektórym inne, lepsze serie, będące w cieniu "Gry o tron", które naprawdę szkoda przegapić.
The Knick (Cinemax)
"The Knick" jest serialem wyjątkowym pod tym względem, że ogląda się go jak produkcję kinową. Być może dlatego, że jest bodajże jedynym serialem, za który odpowiada jedna osoba, a mianowicie Steven Soderbegh (ten wyreżyserował w całości oba sezony). Akcja rozgrywa się w 1900 roku w Nowym Jorku i opowiada o pracownikach szpitala Knickerbocker. Głównym bohaterem jest dr. John Thackery (brawurowo grany przez Clive’a Owena), który, w przerwach pomiędzy szprycowaniem się kokainą, stara się wprowadzić rewolucyjne metody w chirurgii. Realia Nowego Jorku na samiutkim początku XX wieku są niebywale odtworzone; do tego fakt, że akcja rozgrywa się w tym określonym czasie, nadaje całości zupełnie inny wymiar. Bo "The Knick" to nie jest w żadnym wypadku "Dr. House" sto lat wcześniej. To opowieść o tym jak rodziła się współczesna medycyna; jak żyli ludzie i nowo przybyli do Ameryki imigranci w wielkim mieście, które wówczas nie było jeszcze stolicą świata i wizytówką Stanów Zjednoczonych; jak radzili sobie ówcześni Afroamerykanie w momenicie gdy nadal istniaja segregacja rasowa. Wciągający i fascynujący portret Ameryki zanim jeszcze stała się światowym mocarstwem, ale też pokazujacy, dlaczego ostatecznie sie nim stała. No i ta kapitalna, "kosmiczna", pozornie nie pasująca do całości muzyka byłego członka Red Hot Chili Peppers, Cliffa Martineza.
Dom grozy (Showtime)
To jeden z tych seriali, który uwidacznia jak bardzo rozwinęła się telewizja na przestrzeni ostatnich lat. I to nie tylko pod względem fabularnym i dramatycznym, ale też wizualnym. Zakończony (niestety) w tym roku po trzech sezonach "Penny Dreadful" to wizualny majstersztyk i jeden z najpiękniej wyglądających seriali w historii. Mroczne, gotyckie wnętrza i uliczki XIX-wiecznego Londynu oraz wspaniałe kostiumy, wysmakowane zdjęcia oraz przepiękna muzyka Abla Korzeniowskiego wynoszą tę produkcję daleko poza konkurencję. No i nie można zapomnieć o aktorach – Timothy Dalton chyba nie miał w karierze bardziej udanej kreacji. Eva Green wydaje się stworzona do zagrania tajemniczej panny Ives, która ma enigmatyczny związek z nieczystymi siłami. Tematycznie "Dom grozy" nawiązuje do tradycji klasycznego horroru, czerpiąc garściami z kultowych opowieści i legend, mieszając ze sobą występujące w serialu wilkołaki, wampiry, historię Doriana Graya i doktora Frankensteina i jego (s)twory. A propos, wątek potwora Frankensteina z pierwszego sezonu jest tak piękny i smutny zarazem, że nie da się nie uronić choć jednej łzy. Tak się opowiada historie!
Most nad Sundem (Sveriges Television i Danmarks Radio)
Ten serial to obowiązkowa lektura dla każdego fana książkowych kryminałów. To jak genialnie zbudowana jest intryga w "Moście nad Sundem" po prostu trzeba zobaczyć na własne oczy. Na tytułowym moscie, na którym po środku przebiega granica pomiędzy Danią a Szwecją, dokładnie w centrum policja znajduje zwłoki kobiety, które są przepołowione tak, by każda z części znajdowała się zarówno po stronie duńskiej jak i szwedzkiej. A to dopiero początek tajemic, zgadywanek i fascynującego śledztwa. Do tego kolejne sezony (póki co powstały trzy) nie odbiegają poziomem od pierwszego. Kryminalna uczta.
Zawód: Amerykanin (FX)
Całkiem niedawno skończył się czwarty, jak dotąd najlepszy sezon "The Americans", który moim zdaniem jest najlepiej napisanym serialem w telewizji obecnie. Rozgrywa się w pierwszej połowie lat 80. w Ameryce, czyli w samym sercu Zimnej wojny i opowiada o dwójce szpiegów KGB, którzy pracując na rzecz rządu Związku Radzieckiego, ukrywają się pod przykrywką „normalnej amerykańskiej rodziny” jako Elizabeth i Philip Jennings (genialne role Keri Russell i Matthew Rhysa!). Już sam punkt wyjścia jest niezwykle ciekawy, z czasem napięcia między głównymi bohaterami, którzy zaczynają się lekko różnić w podejściu do wyznawanych zasad, kapitalnie się zazębiają. Seria ma też całą gamę kapitalnych postaci na drugim planie (w tym agentów KGB i FBI, którzy grają ze sobą w „kotka i myszkę”). Obserwowanie pracy Elizabeth i Philipa jest samo w sobie fascynujące; to w jaki sposób wcielają się w kolejne postaci, zmieniają charakteryzację, styl bycia i na swój sposób "uwodzą", zwodzą bądź oszukują ludzi, od których chcą wydobyć ważne dla ich rządu informacje, to mistrzowska pod względem aktorskim i fabularnym robota. Do tego realia lat 80., w tym przypadku obserwowanych z surowym dystansem głównych bohaterów, są kapitalnie oddane (scenografia, ubrania, ścieżka dźwiękowa). Ale oprócz tego "The Americans" to także opowieść o rodzinie z problemami, o tym jak na pozór normalana rodzina jest targana wewnątrz swoimi problemami. Od trzeciego sezonu jedną z najciekawszych postaci staje się nastoletnia córka Jenningsów, i to w jaki sposób twórcy są w stanie za jej pośrednictwem pokazywać na ekranie trudy dojrzewania młodego człowieka, zasługuje na wodospad nagród i zachwytów, bo chyba jeszcze nigdy jak dotąd nikt nie był w stanie tak perfekcyjnie oddać tego, co siedzi w głowie i emocjach nastolatka.
Powracający (Canal +)
Jeśli uwielbiacie serial "Twin Peaks" i masę tajemnic oraz dziwnych wydarzeń, to francuski "Les Revenants" po prostu pokochacie. Swego czasu było o nim tak głośno, że Amerykanie postanowili zrobić swoją (a jakże) wersję (solidną, acz pozbawioną niezwykłości oryginału). Serial opowiada o malutkim miasteczku, w którym dzieją się rzeczy dziwne i nieprawdopodobne. Jego zmarli przed laty mieszkańcy zaczynają powracać do swych rodzin, nie pamiętając, że kiedykolwiek odeszli z tego świata. To szalenie dobrze napisana seria, z ciekawymi postaciami, własną mitologią, czarującą muzyką zespołu Mogwai, całą masą zwrotów akcji i tajemnicami trudnymi do rozwikłania, których nie powstydziliby się twórcy "Lost". Klimat "Les Revenants" jest mroczny, senny, mistyczny i niepokojący. Doskonała produkcja!
Rectify (Sundance Channel)
To chyba najbardziej poetycki serial w historii telewizji. Ma on dość wolne, ale wicągające tempo. Ogląda się go raz z zachwytem, raz ze łzami w oczach, bo mówi o sprawach ważnych, ale i prozaicznych. Opowiada historię Daniela, który został niesłusznie (?) skazany na więzienie i karę śmierci za domniemane zabójstwo. Po 18 latach wychodzi jednak na wolność i wtedy zaczyna się akcja pierwszego sezonu "Rectify". Towarzyszymy Danielowi w odnajdywaniu się na nowo w rzeczywistości, w szukaniu swojego miejsca; przeżywamy razem z nim żal za tym co stracił, będąc w zamknięciu przez 18 lat i przypatrując się jego rodzinie, którą również dotknęła ta tragedia. Ale też cieszymy się razem z nim z malutkich rzeczy i uzmysławiamy sobie to, jakie szczęście mamy, gdy możemy sobie swobodnie wyjść na spacer w piękny słoneczny dzień. Daniel, fantastycznie odgrywany przez Adena Younga, to niejednoznaczna postać. Przez to, że żył w zamknięciu, posługuje się pięknym językiem wyrobionym poprzez czytanie książek; ale też jest mocno wycofany, skryty, tak więc my sami do końca nie wiemy, jakie myśli plączą mu się w głowie. I to głównie właśnie obserwacja jego oraz tego, jak reaguje na niego małomiasteczkowa społeczność, jest najbardziej interesujące w tym pięknym, kontemplacyjnym i spokojnym zarazem serialu.
Człowiek z wysokiego zamku (Amazon Studios)
Przyznam, że opowieści o alternatywnych wersjach historii jakoś średnio mnie kręciły. Do czasu aż przeczytałem książkę Philipa K. Dicka oraz zobaczyłem nakręcony na jej podstawie serial "Człowiek z wysokiego zamku". To świetny thriller psychologiczny, z kapitalną dawką dramatyzmu i wciągającą akcją oraz jej zwrotami. Wizja świata, w którym to nie alianci, ale Hiltler wraz z Japonią wygrali wojnę i dzielą między siebie wpływy na świecie i w Ameryce (podzielonej na dwie części, nazistowską i japońską) naprawdę robi wrażenie i daje do myślenia. Szczególnie w sytuacji, gdy akcja rozgrywa się w latach 60., a naszym oczom pokazany jest świat, który zrobił niesłychany postęp w dziedzinie technologii, względem wersji jaką znamy z rzeczywistości.
Daredevil (Netflix)
Dość nieoczekiwanie Netflix dostarczył widzom najlepszą produkcję o superbohaterach w historii telewizji oraz jedną z najlepszych adaptacji komiksu w ogóle. Daredevil nie jest może tak popularną postacią jak Spider-Man czy Wolverine, ale z pewnością należy do najciekawszych i najbardziej złożonych. Dlatego też dobrze, że nie powstał żaden nowy film MCU o tym bohaterze, tylko pozwolono mu się pięknie rozwinąć w długiej formie serialu. I choć drugi sezon jest trochę gorszy od pierwszego, to jednak nadrabia z nawiązką wspaniałym wątkiem Franka Castle, który wkrótce znany będzie jako Punisher. Odgrywający go w serialu Joe Bernthal, wykonał tytaniczną robotę i już teraz wiadomo, że będzie on najlepszym Punisherem jakiego zobaczy duży i mały ekran. Ale też Charlie Cox jest strzałem w dziesiątkę, jako Matt Murdock, który jest postacią wielu wymiarów, ale też przede wszystkim osobą niewidomą, i to jak Charlie kapitalnie imituje odruchy osoby pozbawionej wzroku jest imponujące. Poza tym, "Daredevil" to fantastyczna robota także od strony formalnej. Sceny walk i pojedynków ogląda się chwilami niemal jak film kinowy. O jakości Darevila najlepiej świadczy proste porównanie go z konkurentami stacji CW, czyli Arrow oraz Flashem. Oba wypadają na tle produkcji Netfliksa jako dość przeciętne produkcje klasy B, albo nawet C. Ze słabym aktorstwem (Stephen Amell to aktor jednej, zmanierowanej miny), dość marnej jakości produkcją i scenami walk rodem z takich filmów przeznaczonych na rynek wideo. A tymczasem już w pierwszym sezonie "Daredevila" mogliśmy oglądać chyba najlepszą scenę walki w historii małego ekranu, nakręcony na jednym ujęciu, wirtuozerski od strony choreografii i inspirowany "Oldboyem" korytarzowy pojedynek Daredevila ze zbirami. Miodzio!
Boss ( Starz)
"Boss" niestety został anulowany po dwóch sezonach, ale lepsze to niż nic, bo jakie to były dwa sezony! "House of Cards" przy "Bossie" to praktycznie pełna absurdów polityczna bajeczka dla dorosłych. Tak właściwie, to "House of Cards" jest pełną absurdu polityczną bajeczką dla dorosłych. A "Boss" to był prawdziwy i pełnokrywisty, niemalże szekspirowski dramat o polityce i politykach, o meandrach władzy i tym, jak się ją trzyma w rękach. I nie grając na Playstation, mordując swoje kochanki-reporterki czy dumając nad życiem podczas porannych joggingów. Kelsey Grammer, wcielający się w diabolicznego burmistrza Chicago, który dowiaduje się, że znajduje się we wczesnym stadium demencji, to jedna z najlepszych ról serialowych od czasu Bryana Cranstona w "Breaking Bad". Koniecznie.