REKLAMA

W nowym sezonie „Stranger Things” nie czuć już magii. Ale od czego ma się wyobraźnię?

3. sezon „Stranger Things” wylądował dzisiaj w serwisie Netflix, a ja po długim - i w gruncie rzeczy męczącym seansie – przekonałem się, że ciągle czekam na kolejną serię.

Stranger Things 3
REKLAMA
REKLAMA

Nie mam wątpliwości, że „Stranger Things” od Netfliksa to jeden z najbardziej wyczekiwanych seriali od tej platformy. Tak się złożyło, że kiedy ktoś krzyknie, że w czerwonym serwisie VOD nie ma co oglądać, to jedną z lepszych odpowiedzi jest: a widziałeś „Stranger Things” i „House of Cards”. Przez jakiś czas to działało, bo faktycznie nostalgiczna wycieczka do małego Hawkins to jedna z najmilszych i najsympatyczniejszych serialowych podróży ostatnich lat.

Myślę jednak, że trochę daliśmy się zwieść magii „Stranger Things”.

Pierwszy sezon był świeży, kusił mieniącymi się wspomnieniami skrytymi za fabularnymi konstrukcjami, charakterami bohaterów, ale też odniesieniami do innych dzieł, o których już zapomnieliśmy, że je znamy. „Stranger Things” to również tajemnica zbudowana gdzieś na pograniczu szalonych teorii spiskowych, strachu przed rozwojem nauki i brakiem zaufania do rządów. Tajemnica, dodam, której rozwiązanie nie musiało być do końca satysfakcjonujące. Ważne, że na świat patrzyliśmy oczami bohaterów, a więc do końca nie wiedzieliśmy wszystkiego o świecie, zwłaszcza o jego „magicznym” obliczu.

Stranger Things 3 class="wp-image-301668"

W 2. serii zadanie było znacznie trudniejsze i chociaż twórcy polegli na kilku polach, to uważam poprzedni sezon za udane zamknięcie wątków premierowego. Tam też dało się połączyć mroczny klimat z odwołaniami do zbiorowej pamięci. Co ważne, „Stranger Things” ogląda się tym lepiej, im bardziej damy się ponieść wyobraźni i pozwolimy działać emocjom. A mamy wszystko, co jest potrzebne: sympatycznych i młodych bohaterów, dzieciństwo skonfrontowane z wielką (chociaż straszną) przygodą, elementy teen dramy, sercowe rozterki i przyjaźń. I chociaż serial bezczelnie żeruje na naszych wspomnieniach, to robi to na tyle dobrze, że nie powinno to nikomu przeszkadzać. Ja to nawet lubię.

Dlatego 3. sezon „Stranger Things” nie udał się tak dobrze, jak tego oczekiwałem.

Punkt wyjścia jest naprawdę świetny, bo nasi młodzi bohaterowie dorastają i zmieniają się ich priorytety. Mike i Jedenastka są parą, podobnie jak Lucas i Max, nawet Dustin po powrocie z wakacji przyznaje chłopakom, że również ma dziewczynę.

Ten wątek został nie tylko świetnie poprowadzony, ale również dał scenarzystom możliwość zrobienia kroku naprzód. Młodzieńcze miłości wyznaczają tutaj rytm relacji i napięć między bohaterami, a droga, którą przechodzi Jedenastka przy pomocy Max – i dzięki temu wiele o sobie dowiaduje się również Mike – jest rozpisana na tyle prosto i niewinnie, czyli w stylu „Stranger Things”, że ogląda się ją doskonale.

Stranger Things 3 class="wp-image-301662"

Gorzej wypadają inni bohaterowie, bo chociaż nieustępliwego szeryfa Hoppera ogląda się świetnie, zwłaszcza w jego bezkompromisowym wydaniu, to jego postać przestaje nas cokolwiek obchodzić. To samo tyczy się Joyce – jej wątek bardzo przypomina to, co widzieliśmy na ekranie we wcześniejszych seriach. Kilka razy w czasie seansu zastanawiałem się nad jej motywacjami, bo trop, na który wpadła, był tylko pośrednio związany z jej synem, a to o niego tak bardzo walczyła wcześniej, teraz zdaje się o nim zapominać, co bardzo dziwne, jeśli zauważymy, jak nadopiekuńcza była jeszcze sezon wcześniej.

Najbardziej brakuje jednak interesującego przeciwnika.

Poprzednie 2 sezony opierały się, mniej lub bardziej, na tajemnicy. Demogorgon był przerażający, bo wiedzieliśmy o nim niezwykle mało, krył się w cieniu. Był groźny, bo nieuchwytny. Podobnie było z Łupieżcą Umysłów, który w 3. serii ciągle jest niebezpieczny, co do tego nie mam wątpliwości, ale gdy jego forma zaczyna być trochę bardziej fizyczna, to czar i groza pryskają.

Podobnie jest z Rosjanami, na których trop wpadają młodzi bohaterowie. Rozumiem, że złowrodzy szpiedzy i naukowcy z ZSRR są ciekawym – i bardzo płodnym z punktu widzenia zimnej wojny i teorii spiskowych – tematem, ale mam pewne zastrzeżenia. Wydaję mi się, że w trakcie operowania tym stereotypem twórcy „Stranger Things” bawili się tak dobrze, że wymknął im się on spod kontroli.

Mknąc przez 8 odcinków serialu miałem wrażenie, że magia gdzieś uleciała.

REKLAMA

Jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że produkcja nie zmieniła się zanadto. A nawet więcej! Ciągle daje nam tę samą rozrywkę, a zmiany są tylko pozorne. Bohaterowie idą do przodu, ale gdy przychodzi do konfrontacji schematy ich działania, kryzysy i konflikty nie różnią się zanadto od tego, co już widzieliśmy w poprzednich seriach. To źle, bo „Stranger Things” nie jest w stanie nas niczym zaskoczyć, ale z drugiej jeśli tylko przez jedną sekundę damy się ponieść tej historii, to jest niemała szansa, że wciągnie nas bez reszty.

Ja jednak wolałbym, żeby twórcy wzięli przykład ze swoich bohaterów i wykazali się odrobiną odwagi. Ta i w Hawkins, i w serialach czyni cuda.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA