REKLAMA

Nowy polski erotyk jest lepszy od "365 dni", ale gorszy od prawdziwego filmu

Co by o "365 dniach" nie mówić, wyleczyło polskie kino z impotencji. Odkrywając popyt na erotykę, rodzima kinematografia zaczęła się zachowywać, jakby weszła w okres dojrzewania. Napędzają ją teraz hormony i niczym nastolatków nie interesuje jak, ale żeby tylko dać upust szargającemu nerwy napięciu seksualnemu. Z hasłami marketingowymi pokroju "bezpruderyjna" i "odważna", "Pokusa" podpina się pod ten trend. Niby nie jest w tym wypadku najgorzej, ale nie można też powiedzieć, żeby było dobrze. Nawet Helena Englert z całym swoim urokiem nie jest w stanie tego filmu uratować.

pokusa recenzja helena englert
REKLAMA

Niesprawiedliwością byłoby sprowadzić "Pokusę" do klonu "365 dni". Przede wszystkim nowy film Marii Sadowskiej nie jest szkodliwy. To nie rozciągnięta do pełnego metrażu (w dodatku trzykrotnie!) promocja kultury gwałtu. To jej całkowite zaprzeczenie. Tutaj reżyserka ma coś do powiedzenia i nie próbuje szokować fabułą rodem z pornografii, która pędzi od stosunku do stosunku, a między nimi jest jeszcze parę stosunków. Istotą produkcji nie okazuje się ostre rżnięcie, a seks nie próbuje być wartością samą w sobie. Nie staje się obsceniczny, nie zostaje obdarty z narracji. Problem w tym, że ta narracja wyjęta jest z najgorszych tradycji polskich komedii romantycznych.

Już na samym początku Inez (Helena Englert) przydarza się wypadek jak z kiczowatej komedii romantycznej. I ona nawet zauważa, że jest on "jak z kiczowatej komedii romantycznej". To wzorcowy przykład lampshadingu – zabiegu pisarskiego, który polega na komentowaniu wykorzystywanych konwencji, jednocześnie podporządkowując im całą historię. Sadowska puszcza w ten sposób porozumiewawcze oczko do widzów, że ona wie, że to jest tandetne. I to jej wystarcza, żeby bez żadnej późniejszej refleksji wprowadzać opartych na kliszach bohaterów, zamykając ich w kolejnych wyświechtanych schematach fabularnych. Nie brakuje więc wspierającej, acz szalonej przyjaciółki protagonistki Sary (Ewa Ekwa) i kolegi geja (Piotr Głowacki, bo któż by inny?). Rytm fabuły wybija natomiast gatunkowa różdżka - nieprawdopodobne spotkania i zbiegi okoliczności.

REKLAMA

Pokusa - recenzja polskiego filmu

Inez zamierza sprawdzić, czy starczy jej siły i wytrwałości, aby podbić wielkie miasto, w którym z każdego okna widać Pałac Kultury. Jest podaj, przynieś, pozamiataj w redakcji "Glam". Szefowa obchodzi się z nią szorstko, ale ona i tak w siebie wierzy. W wolnych chwilach prowadzi podcast i ma ambicje zostać poważną dziennikarką. Dostaje szansę na sukces, kiedy poznaje słynnego piłkarza Maksa (Piotr Stramowski). To dawny kumpel jej nowego przełożonego - przybyłego z Włoch Filipa (Andrea Preti). Mężczyźni zaczynają wokół niej krążyć, konkurować o nią, wikłając się w samczą walkę o dominację.

Inez usłyszy w pewnym momencie od Filipa, że artykuł musi mieć "mięso". I chociaż fabuła "Pokusy" kręci się wokół trójkąta miłosnego, zanim Sadowska do takiego "mięsa" przejdzie, kokietuje widzów w nieskończoność. Na seksualny spektakl trzeba sporo poczekać, bo najpierw musimy rozpływać się w rozerotyzowanym świecie. Tu na ekranie pojawia się nagi facet, tam jest burleskowy występ, a jeszcze gdzie indziej Sara dwóch gości na smyczy trzyma. Film od seksu aż buzuje, ale ten ciągle jest niewypowiedziany. Sprowadza się do bohaterów odmieniających przez wszystkie przypadki słowo "pokusa". Już w otwierającej produkcję scenie usłyszymy, że pokusie trzeba ulegać, bo może się nie powtórzyć. Później jest pokusa to, pokusa tamto, pokusa siamto. A jakby wam pokus było mało, usłyszycie nawet piosenkę Pokusa za pokusę.

Pokusa - polskie kino - Helena Englert

Cały ten film to jedno wielkie teasowanie, bo - nie da się ukryć - pojawiają się tu ciekawe motywy fabularne. Pokusa za pokusę to w końcu również gra, w którą Inez wciąga Maksa. To takie prawda czy wyzwanie, tylko bez możliwości wyboru prawdy. Dlatego sprowokowany przez dziennikarkę piłkarz rozgrzewa media społecznościowe, tańcząc podczas podziękowań za otrzymaną nagrodę, a my patrzymy, jak przed nosem przelatuje nam szansa na polskie "9 1/2 tygodnia". Wątek ten aż prosi się o rozwinięcie, pójście tropem wzajemnego uzależnienia, które przekłada się na wyniszczającą psychicznie relację. Sadowska zatrzymuje się jednak w pół kroku. Bez jakiegokolwiek wyjaśnienia, bez puenty - po prostu zmienia wektor swoich zainteresowań, każąc widzom obejść się smakiem.

Sadowska pełnymi garściami czerpie inspiracje z amerykańskich thrillerów erotycznych. Dlatego seks - gdy w końcu zaczyna na ekranie gościć - staje się nośnikiem niebezpieczeństwa, agresji, genderowej władzy i podporządkowania. O ile Inez na początku jest bierna, wystawiana bez przerwy na pokusy wielkiego miasta, w pewnym momencie zaczyna przejmować inicjatywę. Historia przechodzi wtedy w opowieść spod znaku #MeToo. Ale dlaczego? Coś na to wcześniej wskazywało? Nie, suspensu w tym scenariuszu nie uświadczycie. To się po prostu dzieje, przez co całe przesłanie nie ma prawa należycie wybrzmieć. Dochodzimy do niego po wszystkich możliwych dziurach fabularnych, nad którymi reżyserka próbuje dokonywać przeskoków i wygibasów intelektualnych.

Pokusa - Helena Englert błyszczy w głównej roli

Sadowska stara się odwrócić uwagę od wszystkich fabularnych niedociągnięć "Pokusy", oślepiając nas wylewającym się z ekranu blichtrem. Dlatego jest tu impreza za imprezą. Dlatego jesteśmy świadkami freestyle'owej bitwy. Dlatego odwiedzamy festiwal w Cannes. Dlatego wszyscy są zawsze piękni i w drogich ciuchach. Dlatego - wreszcie - celebryci i celebrytki w epizodycznych rolach wdzięczą się do kamery. Narracją rządzi tabloidowa logika - jest prowokacyjnie, sensacyjnie i krzykliwie. Co prawda opowieść nie jest tak zwulgaryzowana, jak w "Dziewczynach z Dubaju", ale fabuła ugina się od emocjonalnej przesady.

W "Sztuce kochania. Historii Michaliny Wisłockiej" Sadowska potrafiła otoczyć seks spójną i wyważoną narracją. W tonacji plotkarskich serwisów cały czas gubi rytm, stawiając na efekciarstwo. Akcja rozgrywa się w akompaniamencie skocznych beatów, teledyskowego montażu i zdjęć dostarczających zdecydowanie zbyt dużo bodźców. Dynamiczna poetyka żywcem wyjęta z mediów społecznościowych efektywna co najwyżej bywa. Natkniemy się tu na kilka naprawdę udanych scen. Podczas parapetówki w nowym mieszkaniu Inez i Sary, można ataku epilepsji dostać. W stroboskopowych światłach na wierzch wychodzi mrok opowieści, jakbyśmy trafili do jakiegoś koszmaru. Ale to wyjątek potwierdzający regułę. Przez lwią część seansu jest mdło. Kolorowo, ale nijako. Pastelowo, ale szaro. Szybko, ale powoli. I tylko część obsady wykazuje się jakąś konsekwencją.

Helena Englert próbuje ze sklejonego na słowo honoru scenariusza wydobyć ile tylko można. Na początku ma w sobie małomiasteczkową zadziorność, która potem płynnie przechodzi w wielkomiejskie cwaniactwo. Aktorka dobrze się w swojej roli bawi. Raz ekran rozgrzewa, raz przemyka przez niego z lekkością, a kiedy indziej nawet rozbawi, albo wzbudzi współczucie. Jest awkward i przepełniona przywódczą energią jednocześnie. Na dobrą sprawę kroku dotrzymują jej wyłącznie Ewa Ekwa (choć tu nie zawsze) i Piotr Głowacki (tu zawsze). Piotr Stramowski jest Piotrem Stramowskim, a Andrea Preti cały czas wygląda na zagubionego. Nie ma się jednak co temu ostatniemu dziwić. Jego bohater zanim wyjechał do Włoch niby żył w Polsce całkiem długo, ale po powrocie do kraju nic powiedzieć w ojczystym języku nie potrafi. Wszystko, co w nim usłyszy, kwituje więc niezręcznym uśmiechem.

REKLAMA

Nawet jeśli po sukcesie "365 dni" poprzeczka w polskim kinie erotycznym leżała na ziemi, za sprawą "Dziewczyn z Dubaju" Sadowska już się o nią potknęła. Tam jednak w grę wchodziły zakulisowe dramy, dlatego tym razem reżyserka już nad tą poprzeczką przechodzi. Niestety wciąż nie może oderwać od niej wzroku. Bardzo łatwo więc "Pokusie" nie ulec.

"Pokusa" już w kinach, ale nie próbujcie jej ulegać.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA