To musi być polska komedia romantyczna. Kiedy dobre filmy gatunkowe przestaną być wyjątkiem?
Dlaczego polskie komedie romantyczne wprawiają w zażenowanie, a nie bawią jakby twórcy sobie tego życzyli? Z tego samego powodu, dla którego często nie radzimy sobie również z innymi gatunkami.
Rymowany tytuł, Tomasz Karolak w obsadzie i nachalny product placement - jackpot! Z ich połączonych mocy powstaje ona - polska komedia romantyczna. Grzechy tego niezwykle popularnego w naszej kinematografii gatunku można mnożyć, ale to są te najważniejsze. Pojawiają się w różnych konfiguracjach i wariacjach. Dlatego w "Pech to nie grzech" Mikołaj Roznerski w końcu stwierdzi, że Berlinki to parówki dla prawdziwych mężczyzn, a w filmie "Porady na zdrady" zobaczymy Karolaka przebranego za kobietę. Żenada!
"To musi być miłość" nie ma co prawda rymowanego tytułu, a za przejaw product placementu można uznać co najwyżej ujęcia pokazujące Warszawę albo Trójmiasto. Jedynie Karolak jest na swoim miejscu. Co więcej nie jest on tu najgorszy. Najnowszy film Michała Rogalskiego ma jednak mnóstwo problemów, pokazujących, że pomimo lat praktyki polskie komedie romantyczne wciąż są kopalnią cringe'u, kiczu i tandety.
Dobre polskie filmy?
Dobra polska komedia romantyczna ciągle brzmi jak oksymoron. Podobnie zresztą jak dobry polski horror. Chociaż to się powoli zmienia, wciąż mamy problem z kinem gatunkowym jako takim. Nie bez powodu doprowadza krytyków do szewskiej pasji, a widzów żenuje. Nie mamy bowiem jego tradycji. W naszym kraju to arthouse zawsze był na pierwszym miejscu, a filmy rozrywkowe uważano za jemu podrzędne. I przez to podejście wciąż nie potrafimy się bawić.
Bo przecież Janusz Majewski rękami i nogami bronił się przed nazywaniem filmu "Lokis. Rękopis profesora Wittembacha" horrorem. Poetycki, surrealistyczny - spoko, ale nie horror. Jak na ironię to tę produkcję uważa się dzisiaj za pierwszy pełnoprawny horror zrealizowany w powojennej Polsce. Deprecjonowane u nas kino grozy nigdy nie zaistniało nad Wisłą ze swoją pełną mocą. Przez podejście PRL-owskiej władzy na rodzime jego przykłady można się było natknąć głównie w telewizji.
Powodów braku rozbudowanego kina grozy w naszym kraju jest wiele. Można nawet natrafić na opinię, że rzeczywistość była tak przerażająca, iż nie było sensu robić horrorów. Bzdura! A z pewnością nieprawda. W "Terror in the Aisles" Nancy Allen przekonuje przecież, że tworzenie fikcyjnych strachów pomaga radzić sobie z tymi prawdziwymi. My jednak mieliśmy inny sposób na przerabianie absurdów naszej rzeczywistości. Stanisław Bareja - do usług!
Co z tą komedią?
Bareja robił oczywiście komedie. Były to jednak satyry z mocnym autorskim pazurem. Nie bez powodów Andrzej Wajda pogardliwie nazywał charakterystyczne dla jego kina motywy "bareizmami". Te bareizmy zdominowały filmowy humor. Dzięki nim śmiejemy się z siebie, ale za grosz nie ma w tym wszystkim gatunkowej magii. Do dzisiaj trudno nam nią czarować, bo nie wyrasta z rodzimych wzorców. Trudno się temu dziwić.
Nasze tradycje kinematograficzne w dużym skrócie i uproszczeniu to satyra i narracje martyrologiczne. Superprodukcje? Tylko ku pokrzepieniu patriotycznych serc. Eskapizm? Nawet jeśli Marek Piestrak się tu kłania, to "Klątwa doliny węży" nie zmienia faktu, że nie było czegoś takiego. Do dzisiaj korzystamy więc z wyświechtanych amerykańskich klisz, które wciskamy w jedną opowieść na siłę.
Za każdym razem gdy polski film wydaje się "polską odpowiedzią na..." to możemy zacząć ćwiczyć facepalmy. Polska odpowiedź na "Szybkich i wściekłych"? "Diablo. Wyścig o wszystko". Pełno w nim pięknych samochodów, szybkich kobiet, czy w założeniu emocjonujących wyścigów, podszytych formułą heist movie. Niby wszystko się zgadza, a przecież wygląda biednie. Bo zawarte w filmie klisze w rodzimym wydaniu odarte są ze swojego emocjonalnego ładunku.
Powód takiego stanu rzeczy jest prosty. Kiedy rodzimi twórcy spoglądają na hollywoodzkie wzorce, widzą puste schematy, które chcą wykorzystać "bo ludzie lubią", ale zapominają umieścić je w polskim kontekście. Z tego powodu gatunkowa magia nie działa. Polega ona na tym, że przekorny los sprowadza wszystko na właściwe tory. Musimy więc marzyć o tym, co oglądamy na ekranie, ale będzie to możliwe tylko wtedy, kiedy w to uwierzymy. I o tej drugiej części nasi scenarzyści i reżyserzy najczęściej zapominają.
Widać światełko w tunelu?
Polskie komedie romantyczne są najlepszym tego przykładem. Siadając do oglądania ich wiemy, że zaraz wejdziemy do Polski A - świata menadżerów, kierowników, czy właścicielek startupów. Dostaniemy się do ich apartamentów, willi, bądź przeszklonych wieżowców. Ta rzeczywistość wyjęta jest z amerykańskich fantazji. Nie jesteśmy w stanie poczuć się w niej swojsko, a nawet jeśli jakimś cudem nam się to uda, to całe dobre wrażenie znika wraz z humorem opartym na kabaretowych żartach.
Wiadomo przecież, że będzie wojna płci. Bohaterka lub bohater nie chce partnera/partnerki, ale druga strona jest na tyle uparta, że ją/go przekona. Coś się zepsuje, a potem naprawi. Dlatego przesłanie "To musi być miłość", jak pisałem w swojej recenzji, sprowadza się do tego żeby zdradzać małżonkę przed Bożym Narodzeniem, aby się z nią pogodzić na Sylwestra. Tak to w skrócie wygląda.
Twórcy polskich komedii romantycznych w głębokim poważaniu mają zasady prawdy psychologicznej. W założeniu filmy te powinny nas zachwycać, ale zamiast tego wzbudzają konsternację. Są tak oderwane od rzeczywistości, że ogląda się je jak półtoragodzinne odcinki "Trudnych spraw". Dlatego za sukces można uznać, kiedy wybijają się chociaż lekko ponad przeciętność, jak na przykład "Podatek od miłości".
Być może w najbliższym czasie się to zmieni, bo polscy twórcy powoli przepraszają się z kinem gatunkowym. W "Córkach dancingu" musicalowe, horrorowe i melodramatyczne atrakcje dostajemy w najlepszym możliwym, bo rodzimym wydaniu. We "W lesie dziś nie zaśnie nikt" klisze konwencji slashera doprawione są polskim kontekstem, a "Najmro" kontestuje władzę w rytm największych szlagierów PRL-u. Jest już lepiej. W komediach romantycznych też może się coś ruszy. Zanim jednak dostaniemy coś na wzór "Listów do M." czy "Planety Singli" będziemy musieli jeszcze nieraz obejrzeć kolejnych "Swingersów" czy "Miłość do kwadratu".
*Zdj. główne: "To musi być miłość"/Mówi Serwis/Ola Grochowska