Najbardziej oczekiwana premiera tego miesiąca już na Netfliksie. Oceniamy film „Proces Siódemki z Chicago”
„Cały świat patrzy”. To krótkie zdanie niczym refren pada w „Procesie Siódemki z Chicago” wielokrotnie, aby wyszeptane na sam koniec zabrzmiało wyjątkowo złowieszczo. Jakby Aaron Sorkin chciał potrząsnąć Amerykanami, żeby podczas nadchodzących wyborów prezydenckich dobrze zastanowili się, na którego kandydata chcą zagłosować.
OCENA
Co prawda teorie spiskowe są domeną Donalda Trumpa i jego zwolenników, ale trudno nie zauważyć, że „Proces Siódemki z Chicago” powstał z wyraźną polityczną agendą. Nawet jeśli Aaron Sorkin przez dekadę pracował nad scenariuszem, to data premiery jego najnowszego filmu wydaje się nieprzypadkowa.
Trudno bowiem odczytywać fabułę w oderwaniu od aktualnego dyskursu społeczno-politycznego w Stanach Zjednoczonych.
Emocje po protestach pod szyldem Black Lives Matter jeszcze nie opadły, dialog na temat przemocy policji wobec obywateli wciąż trwa, pojawiają się próby ograniczenia praw do demonstracji, a w dodatku za miesiąc odbędą się jedne z najbardziej kontrowersyjnych wyborów prezydenckich w historii USA. Tymczasem na Netfliksa (a na ekranach wybranych kin jest już od 2 października) wchodzi produkcja o pokłosiu protestu podczas Krajowej Konwencji Demokratycznej w 1968 roku w Chicago, kiedy to pokojowa demonstracja przeciwko wojnie w Wietnamie przemieniła się w brutalną walkę ze stróżami prawa.
To, co wydarzyło się podczas protestów, odkrywamy z retrospekcji w trakcie tytułowego procesu.
Aaron Sorkin rozpoczyna swoją opowieść od przedstawienia organizatorów demonstracji. Tom Hayden (Eddie Redmayne) i Rennie Davis (Alex Sharp) mówią jak ważne jest, aby amerykańscy żołnierze przestali ginąć w Wietnamie, Yippiesi Abbie Hoffman (Sacha Baron Cohen) i Jerry Rubin (Jeremy Strong) chcą jarać trawkę i się z kimś przespać, a David Dellinger (John Carroll Lynch) i Bobby Seale (Yahya Abdul-Mateen II) zapewniają swoich najbliższych, że nic im się nie stanie. Każdy z nich nastawiony jest pokojowo i ani myśli stawać w szranki z uzbrojonymi policjantami. Mimo to, kilka miesięcy później nowy prokurator generalny wzywa do siebie młodego i ambitnego prokuratora, Richarda Schultza (Joseph Gordon-Levitt), każąc mu oskarżyć ich wszystkich o konspirację w celu wywołania zamieszek. Sprawa trafia na wokandę, a sama rozprawa z biegiem czasu coraz bardziej przypomina farsę.
Nagle okazuje się, że Seale nie ma adwokata i w ogóle nie powinien zasiadać na ławie oskarżonych. Ktoś zagroził dwójce ławników przychylnych tytułowej siódemce i wyeliminował ich z procesu. Sędzia Hoffman («Frank Langella» zbieżność nazwiska z Abbie’im zupełnie przypadkowa) nie słucha racjonalnych argumentów i wszystkie decyzje zapadają jeszcze zanim wysłucha świadków do końca. Istny cyrk. Aż czekamy, żeby ktoś wzorem płk. Jessupa (Jack Nicholson) z „Ludzi honoru” go przerwał i wyjawił całą prawdę. Seans przypomina siedzenie na tykającej bombie, ale Sorkin co chwilę ją rozbraja. Kiedy już, pojawia się iskierka nadziei na sprawiedliwość, zaraz zostaje zgaszona. Szybko orientujemy się, że stawką nie są losy osób znajdujących się na sali sądowej, tylko cała demokracja.
Sorkin za każdym razem trafia w punkt, wyliczając kolejne wady systemu sprawiedliwości, podporządkowanemu aktualnie panującej władzy.
Temida może i jest ślepa, ale uśmiecha się zalotnie w stronę administracji rządowej. Biada temu, kto nie będzie jej posłuszny. „Proces Siódemki z Chicago” nasączony jest defetyzmem i bezsilnością w starciu z całą machiną sądową. Zostaje to jednak podane bez zbędnej martyrologii i patetyzmu. Reżyser sprawnie łączy ze sobą konwencję dramatu społecznego z formułą thrillera politycznego w stylu Costa Gavrasa (skojarzenia ze „Z” będą jak najbardziej na miejscu), doprawiając je sporą dawką ironii i tworząc w ten sposób kąśliwą satyrę. 1. poprawka do Konstytucji Stanów Zjednoczonych jest tu jedynie sarkastycznym żartem z obywateli.
Sorkin robi to, co robił już wielokrotnie w swoich scenariuszach. Goryczą doprawia amerykański sen („The Social Network”, „Steve Jobs”) i obala mitologię, na jakiej opierają się fundamenty współczesnych Stanów Zjednoczonych („Ludzie honoru”, „Wojna Charliego Wilsona”), opierając całą siłę przekazu produkcji na dialogach. Napisane przez niego kwestie nabierają podwójnej siły w ustach gwiazdorskiej obsady. Eddie Redmayne swoim zachowaniem kontrastuje z wyjątkowo trzymającym się w ryzach Sachą Baronem Cohenem. Joseph Gordon-Levitt niepewnym krokiem porusza się po sali sądowej, podczas gdy Mark Rylance jako obrońca oskarżonych, wręcz po niej tańczy. Wszyscy oni jednak bledną przy Franku Langelli, który tworzy bohatera tyleż odrażającego i groteskowego, co po prostu małostkowego i śmiesznego. Bez wątpienia, aktorsko mamy do czynienia z najmocniejszym filmem roku.
Każdy element tej produkcji jest dopracowany w najdrobniejszym szczególe.
O ile w przypadku „Gry o wszystko” Sorkinowi łatwo było zarzucać braki w warsztacie reżyserskim, tak tym razem wydaje się wyjątkowo sprawnym rzemieślnikiem. Być może nawet nazbyt sprawnym, bo wszystko jest tu dokładnie obliczone i nastawione na wywołanie konkretnego efektu. „Proces Siódemki z Chicago” okazuje się filmem nieznośnie zmanierowanym i chłodnym, zmanipulowanym i wykalkulowanym. Za dużo w nim strachu przed pomyłką, a za mało chęci do podjęcia ryzyka. A temat aż prosi się o nieco brudu. Spod warstwy fabularnej bez przerwy wydobywa się bowiem krzyk buntu, ale jest on dławiony przez stronę formalną.
Gdyby było w tym wszystkim mniej cynizmu i wyrachowania, ładunek emocjonalny by nas przygniatał podczas seansu. Zamiast spadać z krzeseł, widzowie są „tylko” do nich przykuci. Bo Sorkin dobrze wie jak nas rozbawić, zasmucić, a przede wszystkim wkurzyć. „Proces Siódemki z Chicago” to pełna gniewu opowieść o jednym z najmroczniejszych epizodów w historii demokracji współczesnych Stanów Zjednoczonych, w której oskarżycielski palec wyciągnięty w stronę systemu sprawiedliwości, okazuje się palcem środkowym. Akcja osadzona w przeszłości ma być przestrogą przed powtórzeniem dawnych błędów. Bo nie da się ukryć, że cały świat 3 listopada będzie patrzył na USA. Twój ruch, Ameryko.