Z przyjemnością donoszę, że Riverside to nadal jeden z najlepszych graczy polskiej muzyki rockowej
Siódma studyjna płyta jednego z najpopularniejszych polskich zespołów rockowych jest jednocześnie pierwszą nagraną już po tragicznej śmierci jednego z założycieli Riverside – Piotra Grudzińskiego. Jak nietrudno się więc domyślić, naznaczona jest całą gamą emocji, smutku i zadumy.
OCENA
Już sam tytuł najnowszego, siódmego albumu Riverside, który można przetłumaczyć jako "pustkowie", mówi wystarczająco dużo o nastrojach, jakie drzemią w członkach grupy. Przede wszystkim w głowie Mariusza Dudy, czyli serca i duszy Riverside. Dosięgły go potężne tragedie. Pierwszą jest nagła i nieoczekiwana śmierć gitarzysty i jednego z założycieli Riverside, Piotra Grudzińskiego. Muzyk był jednym z najważniejszych filarów zespołu. Jego mocne riffy pomagały w budowaniu wyjątkowej atmosfery ich płyt, a przepiękne, naładowane emocjami solówki zabierały słuchacza we wspaniałą podróż.
Niestety, Piotr Grudziński odszedł z tego świata 21 lutego 2016 roku.
Dla Dudy i całego Riverside był to cios zwalający z nóg. Po drodze jeszcze frontman zespołu stracił też swego ojca. To wszystko sprawiło, że muzyka Riverside, która od samego początku znajdowała się w nastrojowych, onirycznych i smutnawych rejonach, jeszcze bardziej zatopiła się w zadumie i dźwiękowej żałobie.
I choć Mariusz Duda starał się opłakiwać śmierć taty oraz Piotra Grudzińskiego na płytach swojego pobocznego projektu Lunatic Soul, to i na albumie macierzystej formacji mierzy się z tymi emocjami. "Wasteland" wita nas więc delikatnym i przepełnionym smutkiem głosem Mariusza Dudy w modlitwie stanowiącej niedługie intro do albumu. Jest spokojnie, kameralnie, oszczędnie.
Chwilę później zaczyna się Acid Rain i tu już Riverside pokazuje swoje pazurki. Ostry riff towarzyszy rozmarzonemu wokalowi, a cały kawałek przywodzi na myśl dokonania grupy Tool. Przynajmniej w połowie, bo w drugiej części kawałka pojawiają się atmosferyczne motywy inspirowane Pink Floyd, z klimatycznymi klawiszowymi pasażami, przestrzennymi solówkami i zaśpiewami rodem z post-rockowych stadionowych piosenek. Całkiem intrygująca to mieszanka.
Vale of Tears przypomina mi po trosze mój ulubiony okres w twórczości Riverside, czyli ich pierwsze płyty. Ostre i ciężkie riffy, z perfekcyjnie wymierzonym rytmem, znakomicie przeplatają się tu ze spokojniejszymi i melodyjnymi motywami.
Do tego od strony kompozycyjnej grupa znowu zawitała w rejony progresywnego rocka, od którego zaczynała, i zafundowała słuchaczom kawałek o naprawdę imponującej, wielowątkowej konstrukcji, z masą zmian tempa i szeregiem pomysłów, którymi można obdzielić co najmniej ze trzy kawałki. A wszystko to w utworze trwającym trochę ponad 4 i pół minuty!
Guardian Angel po raz kolejny utwierdza mnie w przekonaniu, że Mariusz Duda jest jednym z najlepszych polskich kompozytorów pracujących obecnie w branży. Niewielu znam rodzimy muzyków, którzy potrafią tworzyć równie piękne, przystępne i niebanalne zarazem ballady. Gitary akustyczne tworzą tu magiczny mariaż ze wspaniałymi dźwiękami gitary elektrycznej, które wypłakują z siebie poruszające melodie. A Duda z kolei zabiera nas wokalnie w niższe rejestry, trochę w klimacie nastrojowych ballad Leonarda Cohena bądź Nicka Cave'a.
Chyba najbardziej poruszającym, przynajmniej w warstwie lirycznej, kawałkiem na "Wasteland" jest Lament. To w nim Duda zwraca się bezpośrednio do swojego zmarłego taty i w przejmującym refrenie woła do niego „Ojcze, czy zabierzesz mnie stąd?”.
Lament to modlitwa człowieka, którego los niezwykle ciężko doświadczył, i który potrzebuje chwili wytchnienia, spokoju, bo czuje, że powoli nie daje sobie z tym rady. Jeśli ktoś z was stracił kiedyś kogoś bliskiego, to na pewno znajdzie w tym utworze swoje własne katharsis.
Jako wielki fan progresywnego rocka nie ukrywam, że trochę tęsknię za czasami, gdy Riverside nagrywali imponujące muzyczne kolosy, łączące w sobie kompozycyjną maestrię, niezliczone pomysły, motywy muzyczne, przesiąknięte emocjami i pięknymi melodiami. Stąd też, gdy zabierałem się za "Wasteland" najbardziej nie mogłem doczekać się tych najdłuższych utworów, bo wiedziałem, że będą one bastionem starego dobrego, rozbudowanego prog rocka.
Niestety jednak pod tym względem na "Wasteland" się trochę zawiodłem. Najdłuższy kawałek na płycie, The Struggle for Survival, jest oczywiście u swego źródła rasowym, instrumentalnym prog rockiem, ale nie wybijającym się zanadto ponad średnią. Oczywiście muzycy odznaczają się w nim światową formą, umiejętnie budują atmosferę i opowiadają nam dźwiękową historię, pełną napięcia, zwrotów akcji i satysfakcjonującego finału. Mimo wszystko całość jest trochę zbyt monotonna, na tle ich wcześniejszych dokonań wypada wręcz przeciętnie.
Podobnie wypada też utwór tytułowy, Wasteland. Choć przyznaję, że wplecione w niego motywy rodem z muzyki z westernów są całkiem ciekawe.
Paradoksalnie jednak, to te krótsze i spokojniejsze kawałki wypadają o wiele ciekawiej. River Down Below jest po prostu przepiękny!
Rozwija się w nieoczywisty sposób, ale robi to z fenomenalną płynnością. Zaczyna się w rejonach muzyki folkowej, by później przenieść nas w zakamarki romantycznej ballady, z prostą i piekielnie melodyjną linią wokalną, która doprowadzi do łez nawet największych twardzieli. Kończy się natomiast po prostu cudowną gitarową solówką, z której z pewnością byłby dumny Piotr Grudziński. To jeden z tych utworów, które pozwalają się nam na chwilę zatrzymać i przenieść do czasów i ludzi, których już nie ma. Powspominać, ale nie ze smutkiem, tylko ze łzami radości, że dane nam było przeżyć z nimi wspólne, wyjątkowe chwile.
Riverside, siadając do pracy nad swoją nową płytą, mieli niełatwe zadanie. Po pierwsze, musieli odnaleźć się w rzeczywistości bez Piotra Grudzińskiego, który był nieodłącznym filarem i opoką zespołu. Po drugie, stanęli przed obliczem trudnych i pochłaniających bez reszty emocji, związanych ze stratą bliskich. To oczywiście miało wpływ na "Wasteland", ale na szczęście nie przejęło totalnej kontroli nad atmosferą albumu.
Słuchając najnowszego dokonania Riverside przyjdzie nam obcować ze smutkiem, ale nie poczujemy się nim przygnieceni. To ten rodzaj emocji, który inspiruje do podniesienia się i stawienia czoła światu. Co więcej, w muzyce grupy można odnaleźć też niemało akcentów przepełnionych nadzieją, chęcią zawalczenia o szczęście i spokój ducha. Wszystko to podane w dojrzałej, wyważonej i znakomicie przemyślanej formie.
Z przyjemnością więc donoszę, że Riverside to nadal jeden z najlepszych i najważniejszych graczy polskiej sceny muzyki rockowej. Ich nowy album nie powinien rozczarować starej gwardii fanów i bez problemu pozyskać zupełnie nowych słuchaczy.