Jakiś czas temu Joanna pisała, że polskie seriale to w większości przypadków straszna szmira. Trudno było się z nią nie zgodzić. Obecnie naprawdę trudno znaleźć jakąkolwiek (aktualną) polską produkcję, przy której nie ma się ochoty wydłubać sobie oczu. Niestety, ale "Sama Słodycz" wpisuje się w ten okrutny dla widza trend i nie daje żadnej nadziei, że może się coś jeszcze zmienić.
Wiem, co możecie powiedzieć, kolejny hejterski tekst, w którym wylewa się pomyje, zamiast po prostu nie oglądać, nie robić takiemu bublowi reklamy i dać sobie spokój. Ja jednak chciałem dobrze, naprawdę. "Samą Słodycz" obejrzałem od początku do końca, z zaciśniętymi zębami, ale obejrzałem. A uwierzcie mi, to niezwykle trudna sztuka, szczególnie, jeśli po raz kolejny widzi się Adamczyka grającego... Adamczyka. Ten sam znudzony wyraz twarzy, te same grymasy i profil postaci. Najgorsze jednak w tym wszystkim jest to, że Adamczyk i jego rola to… najlepsze rzeczy w całym serialu, a to chyba świadczy o poziomie produkcji, prawda?
Jak już wspomniałem, Adamczyk gra tutaj wszystkie „romantyczne” role, w których widzieliśmy go do tej pory. Hasła „sztampowość” i „kolejny, typowy polski serial” oddają najlepiej to, co oferuje nam TVN w swojej nowej produkcji. Scenarzyści nawet nie kłopotali się za bardzo i nie silili na jakąkolwiek oryginalność, bo po co? Zamiast tego łatwiej użyć schematów i oklepanych motywów. W "Samej Słodyczy" przedstawia to się tak, że naszym głównym bohaterem jest porzucony przystojniak, pisarz, saksofonista, melancholik i wykładowca w jednym. Fryderyk (Piotr Adamczyk) – tak ma na imię nasz protagonista – „traci” syna i żonę w nieznanych okolicznościach. To znaczy wiemy, że jego żona Marta (Roma Gąsiorowska) po prostu pewnego dnia stwierdza, że zabiera sobie syna Staśka (Olaf Marchwicki) i hop siup wyjeżdża z nim nie wiadomo gdzie i na jak długo.
Fryderyk płaci alimenty, ale… nie ma prawa zobaczyć syna (obecnie dziewięcioletniego), nawet nie wie, co się z nim dzieje. I już w tym momencie głupota całego serialu daje o sobie znać. Fryderyk płaci kasę, ale nie może widywać syna? Ba, on nawet nie ma zielonego pojęcia jak, po dwóch latach od ostatniego widzenia się, jego syn wygląda! Nie ma pojęcia, co robi, gdzie się uczy, co wyczynia z nim jego matka. Ale scenarzyści "Samej Słodyczy" przecież wiedzą, co dobre. Po co sobie zawracać głowę takimi problemami, widz tego nie potrzebuje, widz potrzebuje romansu! A skoro TVN zna tak dobrze potrzeby swoich widzów, to dostajemy rozbitego wewnętrznie wykładowcę, którego dopaść chce każda kobieta na Ziemi, a on sam jest zimny jak głaz i do serca żadnej przyjąć nie chce. I w zasadzie to tyle, jeśli chcemy omawiać kwestię fabuły. Tak, to jest tak banalne i tak głupie, że wystarczy w sumie jedno zdanie, aby określić główny problem serialu.
Na drugim, bocznym torze pojawia się postać matki – Marianny (Adriana Kalska) - która walczy o swoją córkę po tym, jak zdarzyło jej się coś kiedyś ukraść, a teraz kurator siedzi jej na plecach. No, ale że mamy do czynienia z produkcją TVNu – czyli za skomplikowanie być nie może – Marianna wdaje się w jakiś głupi związek i generalnie zachowuje się jak niedorozwinięta społecznie i emocjonalnie nastolatka. No dobra, no to się pośmialiśmy, poboczny wątek z Marianną, jej córką i inwalidą (dziadkiem Tajfunem) ma na chwilę odwrócić uwagę widza i – jak sądzę – wzbogacić fabułę o jakiś poważniejszy problem, jak na przykład kłopoty polskich inwalidów w codziennym życiu.
Nie ma co jednak za długo zawracać sobie głowy bzdurami i czas powrócić do naszego Fryderyka. Ten, gdy nie próbuje odganiać się od kobiet, musi walczyć ze swoją okropnie przerysowaną (ma)Musią (Dorota Nowakowska), która swata go z każdą możliwą mieszkanką Ziemi. Ten wątek dał szerokie pole do popisu scenarzystom "Samej Słodyczy" i dlatego widzimy „przezabawne” gagi, np. jak Fryderyk chodzi na randki w ciemno albo stara się tłumaczyć swojemu przyjacielowi, że on to jest taki samotnik i weltschmerz, co ciężkie życie bierze na klatę każdego dnia. Przy okazji tych idiotycznych wątków, pojawiają się żenujące wręcz dialogi, przez które jako widz czułem się obrażony, że traktuje się mnie jak kretyna. Scenarzyści wzięli sobie za cel, aby wszystko łopatologicznie wyjaśnić w każdej konwersacji bohaterów.
A jakby tego było mało, to aktorzy grają tak, jakby mieli powsadzane kije w nieodpowiednich miejscach. Sztuczność postaci strasznie razi, najgorzej jest w przypadku Patrycji (Natalia Klimas), asystentki Fryderyka, która jest tak bezbarwną personą, że przy niej nawet „Musia” wydaje się całkiem normalna.
TVN po raz kolejny robi gniot i po raz kolejny kpi ze swoich widzów. Nie oczekuję od tej stacji, że stworzy coś na miarę "Pitbulla" albo "Krwi z Krwi", ale miałem nadzieję, że skoro po raz kolejny tworzą serialową komedię romantyczną – mając tyle doświadczenia za sobą – to chociaż raz postarają się ciut bardziej. Nic z tego, musi był głupio i żenująco na tyle, że oglądając serial, ma się ochotę zapaść pod ziemię. "Sama Słodycz" trafia do grona „typowych, polskich seriali”, których mam już po dziurki w nosie.